PERU: Afera Ausangate
Pozostałe posty z Peru znajdziecie TUTAJ.
I pomyśleć, że rok temu tak się cackaliśmy ze sobą, planując 4-dniowy trekking na Islandii. Nasz pierwszy taki długi, 56 km, jak my to zrobimy, mamuniu.
Poważna sprawa wymagała poważnych przygotowań. Buty trekkingowe – rozchodzone. Ciepłe kalesony – spakowane. Własnoręcznie upieczona granola (bogate źródło energii, pochodzącej z dobrych węglowodanów) – wystudzona i poporcjowana.
Śmiać mi się z nas chce, bo do trekkingu i tak nie doszło, a pół roku później przygotowania do 70-cio kilometrowego marszu w Peru zamknęły się w 20-sto minutowej wizycie w supermarkecie. Kwestia wprawy.
W Peru zamarzyło nam się samodzielnie przejść szlak Ausangate. Zabawa polega na okrążeniu góry o tej samej nazwie, co przeciętnie zajmuje 5 dni i wszystkie źródła sugerują, że w okresie od listopada do marca (pora deszczowa), szlaku Ausangate nie poleca się. Nie nasza wina, że w Peru byliśmy w lutym. Poza tym nikt nam nie będzie mówił, kiedy możemy iść na trekking, a kiedy nie!
Żartuję, tak naprawdę biliśmy się z myślami. Iść? Nie iść? A jeśli spotkamy na 69. kilometrze rzekę tak rwącą, że trzeba będzie zawrócić? A jeśli skończy nam się prąd, a jak prąd to i mapa? Albo co jak deszcz będzie nas trzymał w namiocie kilka dni, skończy się jedzenie i umrzemy z głodu, a nasze ciała rozszarpią alpaki?
Po fakcie wiem, że wybraliśmy dobrze, ale w trakcie nie było tak zabawnie – za każdym razem jak deszcz zmuszał nas do awaryjnego rozstawienia namiotu. Albo jak obudziliśmy się rano przed podejściem na najwyższą przełęcz, a tam śnieg i mgła, a ja byłam na świeżo po przeczytaniu wywiadu z dyrektorem GOPRu o wypadkach w górach (zgadliście, najczęstszą przyczyną było lekceważenie pogody).
Albo jak zgubiliśmy drogę i szliśmy po skarpie tak stromej, że musieliśmy pełznąć na czworakach. O, albo jak straciliśmy jedyną butelkę, w której trzymaliśmy wodę – to było dobre.
Zdarzyło mi się płakać ze strachu i tylko opanowaniu Tomka zawdzięczamy sukces. Gdyby nie jego orientacja w terenie i pewność siebie, to bym zawróciła. Na blogu jestem chojrak, ale w realu to ja jestem tą, która się boi i która nie wie co robić, Tomek – i oczywiście płacze. Moje motto może sobie brzmieć: poza utartym szlakiem, zawsze i wszędzie – ale nie w górach.
Tak, wiem, że na blogu Tomasz jest nieustannie besztany (nie moja wina, że nie ma swojego bloga, na którym mógłby się bronić). Ale dzisiaj go rehabilituję. Tomek na prezydenta! Przeprowadził mnie przez Ausangate, to i kraj przez dobrą zmianę by przeprowadził.
Informacje praktyczne, na wypadek, gdybyście się podjarali obrazkami i chcieli zrobić Ausangate solo.
1. Ausangate wymawia się Ausangate. Nie: Ausangejt. Boże, jaki wstyd, jak o tym pomyślę.
2. Start i meta – w miejscowości Tinke (Tinkke, Tinqui). Do Tinke jedzie się 3 godziny autobusem z dworca przy Coliseo Cerrado w Cusco.
3. W Tinke jest oficjalna budka, w której kupuje się bilet wstępu na szlak (10 soli/12 zł/osoba; w cenie jest pies przewodnik – ale uwaga! to scam, nasze psy opuściły nas po drugim dniu)
4. Do tej pory nie wiem, ile kilometrów ma Ausangate. Raz czytałam, że 80, raz – 60, z mapy wyszło nam 70. Umówmy się, że dużo.
5. Całość biegnie na wysokości powyżej 3800 m.n.p.m. – w sumie trzeba przejść przez 4 przełęcze, z czego dwie powyżej 5000 m. Aklimatyzację polecam, Adamska.
6. Oficjalna mapa Ausangate wygląda tak. Ciężko nawigować według niej, dlatego polecamy po raz setny maps.me i wikiloc. Bez mapy byłaby bieda, czasem naprawdę ciężko było nam znaleźć ścieżkę.
7. Najczęściej ludzie robią szlak w 5 dni, my zmieściliśmy się w 4. A nawet 3,5 gdyby nie liczyć dojazdu. Badum-tss!
8. Nasza zima to tamtejsze lato, ale i sezon deszczowy. Co oznacza, że może i nie było nam zimno, ale codziennie po kilka godzin padało. Więc jeśli idziecie w porze deszczowej, to weźcie więcej jedzenia, na wypadek utknięcia w namiocie. I naładowany powerbank – fejsa na telefonie nie sprawdzicie, bo nie ma zasięgu, ale z mapy korzystać trzeba. Nie, nie udało nam się kupić papierowej.
9. Cały prowiant kupcie w Cusco. W porównaniu z Boliwią – w marketach jest przetanio. Na Ausangate zapłaciliśmy 70 zł (6 dni żarcia), a i tak nie przejedliśmy.
10. Po drodze nie ma gdzie kupić jedzenia. Może w sezonie przy drodze rozkwitają miasteczka namiotowe, gdzie peruwiańskie mamity sprzedają empanady (ale wątpię).
11. Pod żadnym pozorem nie kupujcie sklepowych owsianek – były paskudne. Tak bardzo, że te dwa psy, które z nami szły – przestały, po tym jak poczęstowaliśmy je owsianką.
12. Jesteście zdani na siebie. Nikt Was nigdzie nie rejestruje, po drodze nie spotkacie za wielu ludzi, w górach nie ma zasięgu, helikopter nie przyleci. Just saying.
13. PAPIER TOALETOWY.
Ogólnie nie bójcie się iść na Ausangate, bo jeszcze nie zdarzyło mi się przejść piękniejszego szlaku. Ale tylko pod warunkiem, że przynajmniej jedna osoba z Was zna się na mapie i jest nieustraszona i że macie zapas jedzenia na dodatkowy dzień-dwa. Najwyżej, jak Wam zostanie, na końcu zrobicie sobie ucztę z zupek chińskich.
Dzień pierwszy. 13 km.
Pod górę. Na razie z daleka widzimy masyw, który przez następne dni będziemy obchodzić z bliska. Plecaki takie ciężkie, nasz krok taki powolny, od południa przeszliśmy 13 km z przymusową przerwą na deszcz w blaszanym baraku. Nocleg w Upis, gorących źródłach (najlepsze w Ausangate jest to, mówili, że na początku i końca szlaku są gorące źródła, mówili). Gorące źródła są raczej czynne w sezonie – jeśli kiedykolwiek – teraz do dyspozycji mieliśmy pusty basen. Od czego jest łebski Adamski? Zatkał odpływ butelką, butelkę zatkał kamieniem. Po kolacji wody było po kolana – więc zostawiliśmy basen, niech się napełnia z bogiem. Kąpiel z rana jak śmietana!
Rano jednak basen był pusty. Przypadek? Coś lub ktoś nie chciało, żebyśmy się wykąpali.
W kategorii: najdziwniejszy camping na jakim spaliśmy, Upis ląduje dość wysoko. Urbex na 4000 m.n.p.m. Pod sufitem w kiblu latały nietoperze, pół terenu było zalane wodą, a w rurach biegały myszy.
Sympatyczna sprawa, bo dołączyły do nas znikąd dwa psy. Ciężka sprawa, bo nie za bardzo mieliśmy je czym karmić. Odejmować sobie od ust – to brzmi dumnie, ale niekoniecznie wyliczonym precyzyjnie prowiantem, który miał nam zapewnić siły na przejście 70 km z ciężkimi plecakami. Unikałam kontaktu wzrokowego za każdym razem jak rzucałam swojemu psu marny ochłap z pańskiego stołu.



Na deser zjedliśmy tajemniczy owoc, którego nazwy nie umiałam ustalić. OK, Google: mysterious peruvian fruit that looks like potato on the outside but resembles mango on the inside? Nie działa.
Ktoś pytał, jak ja to wszystko po takim czasie pamiętam. Więc – nie wszystko. Nie pamiętam na przykład jak smakował ten owoc.
Ale pamiętam, że przy misji: ciepła woda w basenie, Tomek się poślizgnął i nie wiedzieliśmy – złamał ten duży palec u nogi czy nie?
Taki tam dreszczyk emocji, jak gdyby nocleg w opuszczonych termach nie wystarczył.

Dzień drugi. 16 km.
Na zmianę: widoki i chwile grozy. Widoki po dojściu na punkt widokowy nad jeziorem. Chwile grozy po tym, jak szukając przeprawy przez rzekę, zgubiliśmy drogę. Że ja się nie umiem zorientować w terenie, jasna sprawa, nic groźnego. Ale jeśli nawet Tomek nie jest pewien dokąd teraz, to znaczy że jesteśmy w czarnej dupie. A nie jest pewien, bo szlak poza sezonem nie jest wydeptany. Za to jest bardzo błotnisty, tak jakby to miała być jakaś rekompensata.
Nie spotkaliśmy nikogo, kto szedłby w celu podobnym jak nasz. Z moich wyliczeń wynika, a ma się tę głowę do matematyki, że na szlaku spotkaliśmy 5 osób: dwójkę dzieci w pustym domu +- 30 km od cywilizacji w każdą stronę; pasterza, który oferował nam odpłatnie osiołki (niehonor, podziękowaliśmy, marząc potem na każdej przełęczy o podjeździe na takim osiołku) i dwóch panów, którzy chcieli od nas wydębić opłatę za szlak. Ok, ale opłatę za szlak uiszcza się w budce w Tinkke. Mimo że te parę złotych to nie majątek, to wyłudzaczom powiedzieliśmy nie, i poszliśmy dalej. I nikt nas nie gonił, pewnie dlatego, że mieliśmy rację.
W południe spadł deszcz i padał 3 godziny, już myślałam że nigdy nie wyleziemy z namiotu. A wg googla powinno padać a) mało b) popołudniu.
Więc jak przed wieczorem wyszło słońce, cali w skowronkach dopadliśmy do drugiej przełęczy i kolejnego campingu. Wcześnie idziemy spać, bo przecież z samego rana mamy wejść na 5100 m. Spało się dobrze, chociaż chwilami trochę zimno. A czemu zimno? A temu, że spadł śnieg.
O, gdzieś tutaj Tomek rzucił mi butelkę z wodą na drugi brzeg rzeki, zanim sam ją przeszedł. Nie dorzucił.
Wyobrażacie sobie, dwa dni chodzenia przed Wami, bez zapasu wody?
Jeszcze nigdy się tak nie ucieszyłam na widok śmieci, jak wtedy gdy w domku na campingu znalazłam butelkę po Coca Coli. Dzięki, bezimienne niewychowane gnojki, których mama nie nauczyła nie śmiecić!
Dzień trzeci. 10 km.
Dzień psychicznie najtrudniejszy, chociaż fizycznie można się z nas śmiać – przeszliśmy 10 km. Tyle co normalnie mam do pracy i z powrotem.
Patrzę za drzwi, widzę ten śnieg, widzę, że miejsca, w które idziemy nawet nie widać – taka mgła. W głowie mam wywiad z byłym dyrektorem GOPRU i te wszystkie ostrzeżenia – że w góry owszem, zapraszamy, ale niekoniecznie we mgle. Z drugiej strony, co – wracać? I znowu przeprawiać się przez rzekę? Dziękuję bardzo, takie same szanse żeby zginąć. Ale jak nie wrócimy to może nam się skończyć jedzenie! I wtedy też umrzemy! Nawet psy nas opuściły, ale to wina owsianki, którą się z nimi podzieliliśmy. W 100% je rozumiem – była wstrętna.
Strach naprawdę ma wielkie oczy, a najtrudniej jest w ogóle wyjść z namiotu. O 10 wyszliśmy, bo deszcz się skończył (nie wspominałam, że też padało), o 12 byliśmy na przełęczy. Przed 14 – znowu deszcz, ale zanim zaszyliśmy się w namiocie, zdążyliśmy przejść na tyle sporo, żeby mieć w miarę pewność, że znowu wyrobimy się na styk do kolejnego campingu. Dzień uratowany.
PS: wszystkim, którym mylą się lamy i alpaki zamotam jeszcze bardziej. Są też wikunie.






Nie wiem, czy to dalej taka wielka tajemnica, czy już oznaczono ją na mapie, ale jak wpiszecie na instagramie Ausangate, wyskoczą Wam zdjęcia kolorowej góry (Cerro Colorado, Vinicunca). Pięknie, prawda? Najpierw byłam pewna, że kolorowa góra to ta, po której wdrapaliśmy się na przełęcz, tyle, że po prostu przykrył ją śnieg. Nie szkodzi, byliśmy przez to podwójnie hipsterscy, nie dość że sami znaleźliśmy kolorową górę, to jeszcze była cała biała.
Ale jak zeszła mi euforia i porównałam obrazki na trzeźwo – to już wiem, że nie. Sporo tekstu w tym wpisie wkleiłam z dziennika podróży, ale fragment, w którym chełpię się, jak to znalezienie kolorowej góry to żadna zagadka – musiałam wyciąć. Dzisiaj wiem (dzięki Karolinie i Bartkowi), że byliśmy blisko, ale jednak trochę nam zabrakło. I że do Cerro Colorado da się dotrzeć choćby w jeden dzień z biurem z Cusco.
I, gdybym wtedy wiedziała o takiej możliwości – skorzystałabym, mimo niechęci do takich wycieczek.
Dzień 4. 30 km (z górki, dlatego).
Jednak droga w dół to nie to samo, co droga do góry. Jakoś tak wyszło, że do południa przeszliśmy kolejną przełęcz (5200 m.n.p.m.) i moczyliśmy się w basenie z gorącą wodą, którego nie trzeba było samemu napełniać, a o 18:15 byliśmy z powrotem w Tinke. Zrobiliśmy 30 km i skończyliśmy Ausangate w 4 dni. W porze deszczowej. Bez przewodnika. Sorry, ale to trochę jest wyczyn.

Powrót do Cusco był jak zły sen, ale Tomek postanowił, że wrócimy jeszcze dziś! Cham się uprze i mu daj. I kto tu kogo tłamsi?
Co zrobić, prawie dobiegliśmy do Tinke. Autobus do Cusco? Dziś już nie pojedzie – jutro. Ale pan, którego zapytaliśmy, przypadkiem był taksówkarzem (naprawdę był). I nas zawiezie do Ocongate, stamtąd za 15 minut odjeżdża inny bus. Oczywiście, im krótszy dystans, tym droższa taksówka. 10 minut jazdy, wyprzedzania na zakrętach i podwójnej ciągłej, kosztowało nas 20 zł – może pan policzył sobie potencjalny mandat.
W Ocongate: autobus do Cusco? Już dziś nie pojedzie. Jutro. Normalnie bym usiadła i zapłakała, gdybym miała siłę. Kolejne dwie godziny pamiętam jak przez mgłę, ale jakimś cudem i z jedną przesiadką, o 22:30 byliśmy we własnym łóżku, w naszym hostelu – i to już najedzeni.
Z trekkingów zawsze najgorsze są powroty.



