PERU: Żeby Cusco nie skakało
To by posta się nie napisało. Wybaczcie słabe rymy, ale jakoś zacząć trzeba, zawsze to lepsze niż Największe atrakcje Cusco, Peru.
Pozostałe posty z Peru znajdziecie TUTAJ.
To był dzień, na który czekaliśmy. Dzień, w którym
[spoiler]
spróbowaliśmy, jak smakuje świnka morska (i alpaka; lamę już jedliśmy – łykowata).
[/spoiler]
Wszyscy znamy reguły gry. Ja napiszę, że smakowała jak kurczak, Wy napiszecie:
fuj/ble/jak mogłaś/miałam kiedyś świnkę morska, nazywała się/
A ja na to: wskaż 7 różnic pomiędzy mielonym ze świnki morskiej, a mielonym ze świni domowej. Innych niż w smaku. A teraz spójrz na swoje buty: wygodne, co? Skórzane, nie? Stopy w nich oddychają? To pomyśl, jak oddychało zwierzę, które przerobili na Twoje papcie.
Nie po to jadę za siódme morze, żeby nie spróbować, co tam jest do jedzenia. I jeśli wiem, że w Peru jedzą świnki morskie, to i ja zjem świnkę morską, z czystej ciekawości. Uprzedzam pytania: jak będę kiedyś w Tajlandii, to smażone świerszcze zjem też. No bo czemu nie? Mama takich mi nie zrobi.
Ale po kolei.
Miejsce akcji: Cusco. Dla jednych Incas’ Sacred Capital, klejnot UNESCO; dla innych, którzy mieli tę nieprzyjemność wylądować tu w deszczowy dzień po ciężkiej jeździe nocnym autobusem – miasto ponure i niekoniecznie atrakcyjne. Oh wait, to chyba o nas mowa. Dość, że mieliśmy dość. A tu jeszcze przynajmniej jeden dzień nas czekał.
Więc, wstaję rano, myślę: znooowu jesteśmy w Cusco?
Zanim Tomek wstanie, idę na spacer, przecież nie będę tyle czekać ze śniadaniem (jak on je pierwsze, to ja jestem po drugim). Zanim oddalę się od hostelu o 100 metrów – jem tamale* i życie staje się odrobinę znośniejsze. I dzień jakiś taki bardziej słoneczny. I targ śniadaniowy na rynku się rozłożył. I czyżbyśmy znowu trafili na karnawał?
Zanim zegar wybije dwunastą – śpiewam inaczej. Cusco? Me gusta!
*Tamale – peruwiańska odpowiedź na humintę**. Czyli ciasto z mąki kukurydzianej, zawinięte w liście kukurydzy i ugotowane na parze.
**Huminta – boliwijska odpowiedź na tamales*, hehe. To samo, ale większe, zawijane w trójkąt i zapiekane z serem, jajkiem; z serem i jajkiem. Mój ulubiony street food z Boliwii, tak dobry, że nigdy nie załapał się na zdjęcie.

Gdy widzę peruwiańskie słodycze, to kwiczę. Ciasto tres leches de (wstaw smak) – tytułowe 3 mleka to: skondensowane, pełnotłuste i w proszku. Wychodzi najwilgotniejsze ciasto na świecie. Sztos.
Widzicie napis: cheesecake de lucuma – sernik jak sernik, ale co to jest ta lucuma?
Pamiętam zawód na widok stoisk z owocami na rynkach w Ameryce Południowej – nihil novi, jakbyśmy wszystkie egzotyczne owoce świata, które mieliśmy zjeść, zjedliśmy już na Sri Lance. Aż pani na koktajlach zmiksowała nam lucumę z mlekiem – i zabrakło nam słów. Jak roztopione orzechy włoskie. Jak crème de la crème. Tak sobie wyobrażam kremowe piwo z Harry’ego Pottera. Albo ambrozję.
Widziałam, że można kupić sproszkowaną lucumę jako zdrowy zamiennik cukru. Jest tu może ktoś, kto próbował i ma porównanie z oryginałem?
Normalnie świnki morskiej (cuy) nie je się na co dzień, jest też dosyć droga. Chyba że na festynie miejskim w ramach talerza peruwiańskich rozmaitości – wtedy kosztuje koło 20 zł.
Pytanie do profesora Miodka: jeśli ze świni jest wieprzowina, to czy ze świnki morskiej jest wieprzowinka? (Z ostatniej chwili: świnka morska już nie jest świnką morską, tylko kawią domową. Pytanie nieaktualne.)
Wieprzowinka smakuje tak sobie. Przede wszystkim – skóra jest bardzo gruba, nie do pogryzienia. Pod bardzo grubą skórą kryje się bardzo mało mięsa. Kojarzycie to ciemniejsze mięso blisko kości, jak obgryzacie udko kurczaka? Smak podobny – więc jednak trochę smakuje jak kurczak.





Że brzydki widok? Ale pulled pork to wam pewnie smakuje?

Całkiem słusznie można mieć do mnie pretensje, że niby post jest o Cusco, ale zwiedzanie miasta z niego nie wynika. Ale od kiedy na tym blogu dowiadujecie się o 10 rzeczach, które musicie zrobić w XYZ?
Długo nie trzeba szukać (7 mln wyników w 0,62s), żeby przeczytać, że Hiszpanie postawili swoje mury dokładnie na murach Inków, w okolicy znajduje się dużo ruin, na day trip warto wybrać się do warzelni soli w Maras, a główny plac Cusco to Plaza de Armas. Które miasto w Ameryce Południowej nie ma Plaza de Armas? To tak jakbym pytała, które miasto w Polsce nie ma starego rynku.
Skutek uboczny dłuższego wyjazd jest taki, że z miasta na miasto, było nam coraz bardziej wszystko jedno. Dla spokoju sumienia zaznaczam na mapie katedry, zamki i muzea, ale najczęściej wyznaczają nam bardzo ogólny kierunek zwiedzania. A to, jakimi uliczkami do nich dojdziemy, co nam się przydarzy po drodze – to już inna kwestia. Może w ogóle nie dojdziemy, bo zachlejemy (vide Potosi).
Jeśli już mam służyć tipem, to proszę, mam trzy:
1. Niedaleko Mercado Central jest mercado no name. Nie kupicie tam magnesów z lamą, ale i nie spotkacie tam bladej twarzy.
2. El Tabuco, pizza #1 z tripadvisora to nie jest najlepsza pizza na świecie.
3. Miastem partnerskim Cusco jest Kraków.







Spokojnie panie i panowie, trzeciego wpisu o karnawale nie będzie, nie wiedziałabym nawet co pisać, żeby się nie powtarzać. Vademecum karnawału znajdziecie tutaj i tutaj, na naszym trzecim czułam się jak weteran.
Piwo – jest, piana – jest, balony z wodą – są. Litości – żadnej, nie biorą jeńców.
Jedynie stroje Peruwianek > stroje Boliwianek, reszta bez zmian.
Niestety (dla nas) do Peru dotarła moda na kolorowe piany – a kolorowe piany się nie spierały, więc Tomek do dziś nosi pamiątkę na butach. I po co komu magnes na lodówkę jak może mieć różowe buty?
Zauważyłam też, że Peruwiańczycy mają inna taktykę. Nieprowokowani nie atakują, ale pokazanie się na ulicy z puszką piany w ręce, to JEST prowokacja. Niestety – znowu dla nas – są bardzo solidarni. Opryskasz jedną cholitę – odwet weźmie zbiorowość. Zostaliście ostrzeżeni.






Przemarszom przedstawicieli ludu pracującego wsi i miast towarzyszyło rozdawanie fantów. Próbowaliśmy złapać plecak (tak jakbyśmy przeczuwali, że nasz nam ukradną), a jak nie plecak to chociaż cukierka. Daremne żale, próżny trud.








Byłam pewna, że alpaka to taki rarytas, który w dni powszednie jedzą tylko turyści, więc nawet nie pomyślałam, żeby szukać jej gdzieś indziej niż w turystycznym zagłębiu. Błąd. Nie żeby mój stek i Tomka roladki były niesmaczne – były bardzo smaczne. Nie żeby z pisco sour było coś nie halo – mamy swój pierwszy ulubiony drink w życiu. W gardle obiad dopiero stanął mi jak chodziliśmy po dzielnicy San Blas, gdzie też mieli menu z alpaką dla turystów, ale 2x tańsze.
W każdym razie San Blas to przyjemna, lekko artsy dzielnica. Kafejki, galerie, cozy hostels, wiecie o co chodzi. To tyle, w temacie subiektywnego przewodnika po Cusco.
To tylko nam w Europie wydaje się, że statua Jezusa w Rio jest czymś wyjątkowym. Właściwie trudniej nam było w Peru i Boliwii znaleźć miasta bez figury Chrystusa na wzgórzu.
Idąc do Cristo Blanco mija się inkaskie mury Sacsayhuamán, więc to jakby upiec dwie świnki morskie na jednym ogniu.
Zdjęcie z lamą robią sobie tylko lamusy (see what I did there?). Teraz na topie jest baby llama!
Ładnie, nie? To okolice Arequipy – tyle widziałam z okien autobusu.
Do Arequipy jechaliśmy z Cusco 12 godzin nocnym. Po godzinie wsiedliśmy do kolejnego autobusu, na następne 13. Czemu tak głupio? Dlaczego nie byliśmy w kanionie Colca? Dokąd pojechaliśmy zamiast? Czy Tomek dostał zjebkę stulecia za to, że pomylił bilety? Nie dostał, bo nie miałam siły, bo wymiotowałam cały dzień.
Nie ma to jak zachęcający spoiler do jednego z nadchodzących wpisów. Ale najpierw będzie 70-cio km trekking. I więcej alpak na raz niż dacie radę policzyć.