PERU: Machu Picture
Jak się nazywa zdjęcie zrobione na Machu Picchu?
MACHU PICTURE.
Badum-tss!
Autorem gry słownej jest Tomasz Adamski. Chodził dumny jak paw przez kilka tygodni i nie radzę Wam sugerować, że żart jest słaby.
Tym zabawnym akcentem otwieramy nowy rozdział: Peru. Ale w realu zaczęło się mniej zabawnie.
Jazda z Copacabany do Cusco była ciężka. Autobus przeciekał. Jak znaleźlismy miejsce, na które nie lała się przez szpary w dachu brudna woda – zawsze znajdowały się osoby z wykupioną tam miejscówką. Siedzenie się nie rozkładało, a jechaliśmy nocnym. Jedyne, co miło wspominam, to jak peruwiańska babuleńka otuliła nas swoim kocem, żeby nam się ciepło spało tym snem przerywanym. Poza tym – koszmar.
Wymemłani, zaspani, pokłóceni (o to czy warto wydać hajs na taksówkę do miasta gdy nasz dekalog jasno mówi: nie będziesz brał taksówki za odcinek, który można przejść piechotą!) – taki był nasz pierwszy kontakt z peruwiańską ziemią. Po kolorowej Boliwii, deszczowy poranek w Cusco był jak strzał z liścia w twarz. Tomasz, co myśmy najlepszego zrobili? Peru to nie Boliwia. Wrócilibyśmy, gdyby to nie oznaczało kolejnych 12 godzin w autobusie.
W dzienniku podróży też lament: boję się, nie podoba się, Cusco to nie jest moje miejsce na ziemi (cytuję). Oraz: ja chcę z powrotem moje cholity!
Bo trzeba wam wiedzieć, że w Peru cholity noszą się mniej efektownie niż koleżanki z Boliwii. To jakby całą ulicę wyprać z koloru. Ciężko stawić czoła takiej rzeczywistości, zwłaszcza po nocy w autobusie.
Cusco polubiłam trochę później, i nawet mam do niego sentyment trochę tylko mniejszy niż dla La Paz. Na razie pierwszy dzień w Peru przespacerowaliśmy bez większych oczekiwań, jak stara i stary pod rękę, po brukowanych uliczkach starego miasta. Nie zapuszczając się nigdzie poza utarty szlak. Bo i po co, przecież nie podoba nam się.
Akurat to, że Peru to nie Boliwia, miało też dobre strony, które ujawniły się po wejściu na rynek (Mercado San Pedro).
W Boliwii jedliśmy najczęściej dlatego, że byliśmy po postu głodni. W Peru jedzenie to zupełnie inna – nomen omen – bajka. Jak mi się zaświeciły oczka, jak zobaczyłam te rzędy stoisk ze śniadaniami na słodko! Przepiórcze jajeczka, stosy owoców (w tym jeden nowy i absolutny sztos, zdradzę w kolejnym poście), fioletowa kukurydza (maiz morado), słodka chicha z wiadra, krowie łby i woreczki z krwią. Nie wedzieliśmy, czego próbować najpierw.







Poszliśmy w mięso.
Pierwsze danie: bisteck, czyli po naszemu bitki wołowe (już wiem skąd ta nazwa!) z fasolą. Nie wygląda, a smaczne.
Na drugie: ceviche, narodowy skarb Peru. Jeśli smakowało nam ceviche na targu w Cusco, to wyobraźcie sobie, jaki szał robi takie w Limie, z rybą prosto z oceanu.
Na deser: Inca Cola. Z inkaskiego na polski: napój gazowany o smaku landrynkowym.
Szybko też nauczyliśmy się, jaki jest nasz ulubiony drink. Pisco sour, oczywiście!




Hashish? LSD? Coca? Great price for you, my friend!
Mówisz Peru, myślisz Machu Picchu.
Życie jest za krótkie, żeby od razu nie pojechać do owianego tajemnicą, legendarnego miasta Inków (ominous music).
Moją ambicją było dostarczyć nas tam jak najsamodzielniej i jak najtaniej. Tym razem żadne lamerskie pakiety typu: podwózka + prowiant + spanie w prawdziwym łóżku nie wchodziły w grę. W internecie ten proces wyglądał na strasznie skomplikowany. W realu cała ta szopka z dotarciem do Machu Picchu nie była taka zła.
Wystarczy na mieście znaleźć busa do do Hidroelectrico (można przebierać w ofertach), a po dojechaniu na miejsce iść 2 godzinki po torach (przy których jest napisane DO NOT WALK ON TRACKS; czasem trzeba przepuścić najdroższy pociąg świata ) do Aguas Calientes i, uwaga, to wszystko.
Cenowo wygląda to tak:
60 soli/70 zł/os. za bilety powrotne Hidroelectrico-Cusco. Myśleliśmy że znaleźliśmy najtańszy deal na mieście, ale potem widziałam transport za 40 soli. Szukajcie, a znajdziecie.
130 soli/150 zł/os. – wstęp do Machu Picchu. Do kupienia na stronie lub na mieście. Kupowaliśmy swoje z dnia na dzień, ale pamiętajcie, że nie byliśmy na miejscu w sezonie. Wejściówek na Huayna Picchu już nie było. Trochę kamień z serca, bo chyba by nam się nie chciało włazić na jeszcze wyższą górę.
15 soli – camping pod Machu Picchu.
A szama i pamiątki to już wedlug uznania. My na przykład pamiątek nie uznajemy, ale jedzenie – już tak.
Kiedy piszę camping pod Machu Picchu to to dosłownie mam na myśli: Machu Picchu – na górze. My – na dole. Jak już się zejdzie z góry i wie gdzie się patrzeć, to nawet widać!
Ta przyjemność kosztuje 17 zł, czyli pewnie jakiś milion monet mniej niż nocleg w Aguas Calientes. Kolejny argument za tym, żeby brać namiot na dłuższą podróż – nigdy nie wiesz, kiedy Ci się uda oszukać system.
Oprócz hajsu jesteście też 20 minut snu do przodu, bo kto wyrusza z Aguas Calientes, ten ma dwa kilometry dalej do przejścia. Rzadko udzielam podróżniczych tipów, ale ten z campingiem jest na wagę złota.
Popołudniu przeszliśmy te dwa kilometry do Aguas Calientes, które już nie nazywa się Aguas Calientes, tylko Macchu Picchu Pueblo. Wątpię, żeby ktokolwiek używał tej nazwy.
Jakie jest Aguas Calientes? A byliście kiedyś w Karpaczu? To już wiecie, czego się spodziewać + gorące źródła.
Aguas Calientes to nazwa nie bez pokrycia; ale nie polecam – nie mamy problemów z nadmiarem higieny, a nawet nam wydawało się, że jest tam jednak trochę za brudno.
Myślałam, że oszukamy system i ominą nas restauracje z menu turistico jeśli tylko pójdziemy na lokalny rynek (NAJLEPSZE i świeżo pieczone ciasto marchewkowe na pierwszym piętrze), ale rzutem na taśmę Tomek zażyczył sobie pizzę – w końcu po basenie jest się głodnym. Oczywiście, że była to najgorsza pizza świata. Oczywiście, że była na gotowym spodzie; szczęście, że w ogóle wyszła z pieca – zawsze mogła z mikrofali. Co, Tomek, może następnym razem jedziemy na sushi do Zakopanego?
PS: wszystkie knajpy w AC mają na stolikach jengę, żeby się przyjemnie czekało. Może jestem za mało światowa, ale jengę na stołach widziałam tam i tylko tam. Przypadek? A może aluzja do kamiennych bloków, z których budowali Inkowie? To robota dla detektywa (ominous music).

Średnio nam się chciało wyleźć z namiotu o 5 rano, jeszcze na taki deszcz, ale co zrobić – samo na Machu Picchu się nie wejdzie. To znaczy da się, ale zgodnie stwierdziliśmy, że wjazd autobusem na górę to niehonor (i 80 zł od osoby), a droga wcale nie jest taka długa.


Cieszę się, że ruszyliśmy na tyle rano, żeby mieć tę przyjemność czekania, aż Machu Picchu się odsłoni. To znaczy było wiadomo, że się odsłoni, więc można było poudawać, że to taka gra.
Bo sorry, ale nie wierzę, że ktokolwiek wchodzi na Machu Picchu nie po to, żeby zrobić MACHU PICTURE. Żeby mieć swoje.
Miasto zbudowane z kamiennych bloków wysoko w górach w XV w.? Opuszczone nagle po stu latach? Nieważne, fotka musi być.
Po prawdzie, to sami nie popisaliśmy się szczególnym przygotowaniem, nie wzięliśmy też przewodnika, więc tyle mojego co sobie poczytałam w internecie (OK Google: fun facts about Machu Picchu).
Cała prawda o Machu Picchu jest taka, że – owszem, robi wielkie wrażenie.
Owszem, jest pięknie położone. Czujesz, że dojechałeś do miejsca tak bardzo z pocztówki, że chyba bardziej już nie można. To jest też jeden z tych momentów w życiu, kiedy możesz powiedzieć: wow, a jednak tu dotarłem, marzenia się spełniają, warto było jeść chleb z ziemniakami itp.
Ale też w Machu Picchu jest dosyć… nudno. Ulice Machu Picchu to nie ulice Nowego Jorku. To nawet nie skansen w Sierpcu, tu nie ma tak, że w każdej chatce czeka na Ciebie coś innego. Nie ma czegoś takiego jak off the beaten path w Machu Picchu.











BĘDZIE CZY NIE BĘDZIE?

Busted: Llama trespassing. Będzie donos.

Jest. Ale urwał!
Nie powinnam się podkładać bo ten, kto nie zauważył, na pewno teraz zobaczy – ale nie mogę przeżyć, że miałam wtedy taki obiektyw szerokokątny, jaki miałam (to znaczy ten, który mam teraz, jest w naprawie, ale nawet uszkodzony ostrzył lepiej niż poprzednik…). Dlatego jeśli widzicie, że coś jest nie tak – to sprzęt nie dawał rady, nie ja. Przysięgam, wysoki sądzie! To chyba jedyny post na tym blogu, który wolałabym, żebyście oglądali z komórek. Takich oldskulowych, niedotykowych, komórek.
Za mgłą jeszcze zatęsknicie. Bo jak nie mgła – to mogiła. Potem robi się tak… zwyczajnie? Gorąco? Zwyczajnie gorąco?
Słońce smaży, siły nie ma, światło nieciekawe więc zdjęcia słabe, a teren nie jest aż tak rozległy, żeby mieć po co spędzić tam cały dzień. Nam wystarczyły 4 godziny, zwiedzania bardzo wolnym krokiem, siadania żeby zjeść kanapkę, dzwonienia do rodziców – ale my nie mieliśmy wejściówki na Huayna Picchu (tak, na tę górę nad Machu Picchu też się wchodzi). I w sumie dobrze, bo absolutnie nie mielibyśmy siły iść, a głupio byłoby zmarnować bilet (na HP może wejść 400 osób w dwóch turach dziennie).
Napisałabym, że jeszcze tylko 6 godzin w busie z powrotem do Cusco, ale to było 6 godzin w rytmie muzyki z dyskoteki, na którą chodziły Milagros, Lina i Gloria w Zbuntowanym Aniele (google samo podpwiada: zbuntowany anioł piosenki z dyskoteki), słowa kluczowe: mi, pobre, corazon, perdóname.
Ja to widziałam trochę inaczej: zajebisty, ból, głowy, łzy, lecą, mi, same, umieram. Ból zjawił się znikąd i donikąd odszedł, ale najpierw trzymał mnie dwie godziny. A potem to już dojechaliśmy do domu. To jest, do tego nieszczęsnego Cusco.
A tam – słońce, karnawał, pieczone świnki morskie na ulicy i dużo ciasta. I dopiero wtedy polubiliśmy to miasto.
