PERU: Andy 500+
Pozostałe posty z Peru znajdziecie TUTAJ.
Podobno jak się nie ma pomysłu (tzn. miałam pomysł, ale nie miałam odwagi: Trendy Andy. Głupio? A Dolomity dynamity mogły być?), wystarczy dać w tytule 500+ i klika się samo.
Pies z kulawą nogą by tu nie wszedł, jakbym napisała Huaraz, Peru albo Trekking Santa Cruz solo. Może Cortina d’Ampezzo gdzieś świta, ale Huaraz w prowincji Ancash? A widzicie, a to tak samo miasteczko u podnóża gór, dobra baza noclegowo-wypadowa. Tyle że nie w Dolomity, a w Cordilliera Blanca. I w Cortinie nie kupisz świnki morskiej, a jak kupisz to raczej nie na niedzielny obiad. I nie znajdziesz dwuosobowego pokoju za 50 zł.
Jak to jest, że niektóre miejsca lubi się od pierwszej minuty, a innych od pierwszej minuty się nie trawi? (Aczkolwiek nauczyłam się, że jest to sytuacja do odwrócenia, vide sprawa Cusco vs Nieśmigielska)
Oraz: jak to jest, że za każdym razem jak przyjeżdżaliśmy na miejsce wymemłani po nocy w autobusie (ale bez bełcika, brawo ja!), zawsze witało nas zimno i mgła? Wszystkiego się odechciewa; chce się iść do hostelu i odpocząć, nawet mi. I już przez te 10 minut drogi, bo tyle wystarczyło żeby przejść pół miasteczka, wiedziałam, że szkoda życia na spanie. Huaraz to czarny koń Peru. Bo Huaraz jest jak mała Boliwia.
Ten handel na ulicach! Żeby wejść do hostelu musieliśmy każdorazowo przecisnąć się przez rządek pań, sprzedających: sery trzeszczące w zębach. Skarpetki męskie. Żywe świnki morskie? Proszę bardzo. Martwe świnki morskie? Żaden problem. Zaraz ubijemy.
(Żartuję: żywe i martwe kupuje się osobno. Na szczęście nie zabijają na miejscu – pytanie: czy robi to różnicę, skoro zabijają w ogóle? Badum-tss.)
Będę tu miała jak w raju. A zważcie, że ja nawet nie przepadam za miasteczkami, wolę metropolie-molochy.
I wisienka na torcie: w naszym hostelu widok z tarasu wychodził prosto na Mercado Municipal. Uwielbiam: słodycze, zachody słońca, tarasy i perspektywę z góry. Mogłabym tak stać i się gapić pół dnia, ale przecież śniadanie zjeść trzeba. Gdzie? W Mercado Municipal!
Tomek zjadł lomo saltado (smażona wołowina na śniadanie – check!), ja – ciasto (oczywiście…). Wtedy też uświadomiliśmy sobie:
że w zasadzie to my plecaka już na plecach nosić nie będziemy, tyle co z autobusu do hostelu, z hostelu do autobusu, z autobusu do samolotu. Z samolotu do wynajętego w San Francisco auta.
A gdzie taniej kupić zestaw młodego kucharza (w Stanach mieliśmy gotować zamiast kupować): miski, patelnie, sztućce (serio rozważaliśmy też dwupalnikową kuchenkę gazową), jak nie w Huaraz, naszym ostatnim miasteczku w Peru? Ok, taniej byłoby w Boliwii, ale wracać się do Boliwii żeby tanio kupić talerze z melaminy… no nie wiem, chyba mija się z celem.
Więc kupiliśmy: najpierw torbę, kubek w kubek jak ta, w której babcie wożą towary na targ. Cerata w kratę, ponadczasowych design. Z taką torbą jako bagażem podręcznym wlecieliśmy do Stanów. Klasa.
Kupiłam też spódnicę, ale mina Tomka odebrała mi pewność siebie do noszenia jej w Polsce. Co, za strojna?
Top things to do in Huaraz:
Gorące źródła w Monterrey – błąd, to były najzimniejsze gorące źródła w jakich się moczyliśmy. Obiecany widok na góry to chyba czyjaś fatamorgana, żadnych gór nie widzieliśmy (ale ok, może to i była wina deszczu).
El mirador de Rataquenua – wygląda, jakby mógł zapierać dech w piersiach. Ale nie wiem, bo nie byłam. Minus dłuższej podróży. Im dalej w las, tym mniej się chce.
Pst, najmocniejszym punktem Huaraz, było samo Huaraz.
Pewnie wiecie, że kobiety w Ameryce Południowej noszą kapelusze, ale czy wiecie, że kapelusze mogą się różnić w zależności od regionu? W Ancash nikt nie nosi melonika. W Ancash nosi się wysokie kapelusze z kotylionem z boku.
To chyba najkrwawszy post w dziejach bloga. Każcie swoim dzieciom wyjść i zamknąć drzwi z drugiej strony.
Już wcześniej widziałam, jak na rynek w Potosí przyjechał transport krowich głów (à propos, patrz niżej). Widziałam, jak rzeźnik idzie przez halę z półtuszą na plecach, a za nim biegnie sfora psów (patrz wyżej). Ale jeszcze nie widziałam, żeby ktoś wiózł całego wieprzka na bagażniku tuk tuka. A tu ktoś przywiózł dwa.
Nie mam złudzeń, że mięso na nasze lomo saltado przebyło inną drogę, ale zajrzałam w statystyki i fakty są takie:
przez ostatnie 10 lat zatrucie pokarmowe na cztery fajerki przechodziłam 3 razy. Wszystkie 3 razy w Polsce, polskim hamburgerem, polskim kurczakiem w sosie myśliwskim (+ jedna grypa żołądkowa). I co teraz?
TREKKING SANTA CRUZ: ŻEBY NAM SIĘ CHCIAŁO TAK, JAK NAM SIĘ NIE CHCE.
Obiecałam Andy 500+, będą Andy 500+.
Nie jechaliśmy 8 godzin do Huaraz, bo słyszałam, że jest tam fajny rynek. Jechaliśmy, bo Huaraz leży w Cordilliera Blanca, paśmie Andów. A gdzie są góry – tam są szlaki. Gdzie są szlaki, tam jesteśmy my.
Teraz to wiem: ci, którzy mówią że Santa Cruz to najpiękniejszy trekking w Peru, po prostu nie byli na Ausangate. A my daliśmy się im zrobić. Uwierzyliśmy, że będzie tak samo ładnie. Nie było – albo nie byliśmy w stanie tego zauważyć.
45 km po przejściu 70-ciu to dla nas jak bułka z masłem. Kaszka z mleczkiem. Fizycznie (najwyższy punkt, przełęcz Punta de Union: 4750 m.n.pm. – PFFFFT…), logistycznie (nowy rekord: zakupy na trekking w 10 minut).
Nie przewidzieliśmy jednego: że spanie pod namiotem i robienie kilometrów też może się przejeść.
Cała drogę do Vaquerii (początek szlaku; można też w odwrotnym kierunku, ale po co iść pod górę przez 2/3 drogi?) miałam niejasne przeczucia, ale dopiero gdy wysiedliśmy i autobus odjechał – pojęłam: nie chce nam się.
Pytanie brzmiało: czego nie chce nam się bardziej? Czekać 24 h na następne collectivo, czy iść w góry? Za 24 godziny mogliśmy być w połowie szlaku, a bateria w laptopie nie starczyłaby na cały dzień oglądania seriali. Co zrobić, poszliśmy.
Oby jak najszybciej i mieć z głowy.
Santa Cruz (45 albo 55 km, do tej pory nie wiemy – mapy mówią raz tak, raz tak) przeszliśmy w dwa dni i 2,5 godziny. Byłoby szybciej, ale pierwszego dnia deszcz skończył za nas wcześniej, a drugiego dnia zalegliśmy w namiocie o 15. Bo mogliśmy.
Wymyśliłam nawet hasło: Santa Cruz – nie dla koneserów. Ale hejt będzie umiarkowany, bo wina leży w całości po naszej stronie.
Gdyby tylko nie Ausangate. Gdybyśmy tylko tydzień wcześniej nie przeszli najbardziej widokowych 70 km w życiu – wtedy przejście Santa Cruz miało by sens. Niestety, CANNOT UNSEE.
Ausangate = pot, krew, zachwyt i łzy. Santa Cruz = nuda, deszcz i mgła.
Dzień drugi zaczął się wspa-nia-le. Przez 15 minut było słońce!
Ja wiem, zaraz ktoś mi napisze że woli zdjęcia z mgłą (ja też), ale wierzcie, że mi naprawdę nie jest za wesoło, jak wiem, że muszę się wspiąć z ciężkim plecakiem na 4950 m.n.p.m. i widzę, że za ten wysiłek nie spotka mnie nagroda. Tylko chłosta. Zimnym deszczem.
Ale nie ma powrotów. Z raz wybranego szlaku nigdy nie wracamy inaczej niż z tarczą.
Więc weszliśmy, chociaż uważam, że jak na punkt kulminacyjny szlaku, widok z Punta Union to trochę za mało. Pokazałabym Wam zdjęcia, ale przestawiłam (przestawiło mi się) ISO na 1600. Pewnie gdyby nie było słońca, tylko deszcz i mgła, to dałoby się je odratować.
W ogóle żeby tylko jeden dzień z trzech był naprawdę ładny, to trochę za mało.
Camping w Alpamayo base camp uznany był kiedyś przez kogoś za ktoryś tam naj na świecie. No OK.
Ostatni dzień to 20 km. Też myślałam, że teraz będzie po płaskim.
ORLY? Po takim płaskim to ja pierdolę, wolę iść po stromym, ale nie zapadać się po kolana w błocie.
No i trekkingowy klasyk: szlak kończy się w uroczej wioseczce na końcu świata. Przejście kilkudziesięciu kilometrów to zadanie łatwiejsze niż wydostanie się stamtąd – bo przynajmniej zależy od nas samych.
Czekamy. Colectivo #1: puste, ale się nie zatrzymuje. Colectivo #2: pełne, więc się nie zatrzymuje. Colectivo #3: patrz colectivo #2. Po godzinie spędzonej na rozmowach o życiu, która w pewnym momencie zeszła na cenę naszych obrączek (tanie! – oceniła kierowniczka jedynego sklepu spożywczego w Cashapampie) – wow, wsiadamy.
Werdykt: Santa Cruz – jak musicie, to idźcie.
To nie koniec górskich opowieści. Co by to była za baza wypadowa, gdyby z Huaraz dało się wyjść tylko na jeden trekking? Jednodniowe, wielodniowe, na lodowce i nad jeziora. Tylko wybierać. Mogliśmy wybrać jedno, wybraliśmy Lagunę 69. Wszędzie indziej jezioro nazywałoby się turkusowym i startowałoby w rankingach na cuda przyrody. Tu to było po prostu 69-te jezioro w regionie, nikt nie będzie wymyślał każdemu (z ponad czterystu) nazwy z osobna.
Na szczęście wykupiona wycieczka = wykupiony transport, nikt nas za rękę nie prowadził, a przewodnika to wyprzedziliśmy na trzecim kilometrze i nigdy nas nie dogonił. Tak jak zawsze obawiam się porównywania z grupą, tak każdy taki trekking utwierdzał mnie w przekonaniu, że nieprzypadkowo akurat my weszliśmy na Huayna Potosi. I to nie zbieg okoliczności, że wszystkie szlaki robimy przed czasem. My naprawdę jesteśmy (byliśmy) w tym całym łażeniu z plecakiem wyspecjalizowani. Inna sprawa, że prawdopodobnie większość ludzi ma po prostu słabą kondycję. Zła wiadomość: od czytania blogów podróżniczych Wam się nie poprawi.
Zanim przyszła reszta grupy, my zdążyliśmy sobie ugotować zupkę chińską i ją zjeść i jeszcze wstawić wodę na herbatę.
Dwie i pół godziny szlaku do Lago 69 pobiło 2 i pół dnia szlaku Santa Cruz. Tyle w temacie.
Photoshopped… NOT. Tylko lightroomed.
Że było szare niebo i skały szare? To nic, woda dzięki temu była jeszcze bardziej turkusowa.
Z przykrością to stwierdzam, ale Morskie Oko powinno się nazywać Morskawe Oko.
W Huaraz udało mi się rzutem na taśmę odhaczyć 3 pozycje z listy jak nie zjem, będę żałować. Tak, spisuję sobie lokalne przysmaki i jestem niepocieszona, jeśli nie uda mi się czegoś sprobować (vide przykra sprawa małży w Stambule).
Huevitos de codorniz – jajeczka przepiórcze: muszę powiedzieć, ze dobrze ktoś to obmyślił. Jajka przepiórki smakują jak jajka z kurki, ale mają tę przewagę, że są na jednego gryza. Odpada problem braku równowagi: raz za dużo białka, a raz trafi się samo żółtko. Do tej pory nie wiem, jak mogłam przez 24 lata nie jeść jajek, a na myśl o wielkanocy puszczać w myślach pawia – więc przez ostatnie 3 nadrabiam zaległości. Jajka. Są. Super. A jajka przepiórcze są jeszcze lepsze.
Aji de gallina – kurczak w żółtym paprykowym sosie. Pyszności.
Anticuchos– szaszłyki z krowiego serca. Hit czy kit? Zależy, kto robi.
Te w Huaraz nam smakowały, ale że mówię tylko poquito espanol to nie miałam pewności: zatopiłam zęby w sercu czy nie w sercu? Niewątpliwie był to jakiś podrób. Ale znam się tylko na wątróbce, a i to słabo, więc dla pewności w Limie spróbowałam jeszcze raz. Tak, to były serca. Zaliczone!
A skoro już przy Limie jesteśmy – o Limie będzie ostatni post z Ameryki Południowej. Czyli raczej wyrobię się do Stanów przed świętami, brawo ja!