Obżarty jak świnia? Nie, mówi się: obżarty jak Nieśmigielska w Gruzji. Jeszcze zanim tam pojechałam, wiedziałam jedno: Żryj Gruzję – tak będą się nazywały posty.
Na szczęście miałam tyle rozumu w głowie, żeby się nie ważyć przed wyjazdem. Teraz, nawet gdybym się zważyła, to nie umiałabym powiedzieć, ile mi doszło. A spodnie, w których wyjechałam z Poznania, przezornie zgubiłam gdzieś w Tbilisi, więc nie mam porównania.
Więc, jeśli chodzi o jedzenie, oczekiwania spotkały rzeczywistość.
Ale jeśli chodzi o wszystko inne – wszystko inne było jakby mniej. Swanetia mniej malownicza, ludzie mniej gościnni, panie w guesthouse’ach nie zajmowały się nami jak własne matki, tylko jak… panie w guesthouse’ach. Nikt nie wyskakiwał zza rogu i nie zapraszał nas na wielodniowe uczty, dlatego, że jesteśmy Polakami. Po tych wspaniałych opowieściach z książek i blogosfery czułam się, jakbym naprawdę jechała do Kolchidy po złote runo. A my przyjechaliśmy do zwykłego kraju. Pięknego, winem płynącego, trochę dzikiego, ale jednak – zwykłego.
Że Gruzja to stan umysłu? Kto dorastał w Polsce, tego chyba tylko krowy na ulicach miasteczek mogą zdziwić, a i to dlatego, że wychowywał się w mieście. W podobnym stanie umysłu byliśmy wszyscy jeszcze 20 lat temu. Tylko że do Unii mieliśmy bliżej.
Napiszę czarno na białym, żeby nie było nieporozumień: nam się w Gruzji podobało. Czasem zwyczajnie, a czasem bardzo. Ale żebyśmy się zakochali bez pamięci? Bez przesady.
Przystanek pierwszy: Tbilisi.
Spędziliśmy tam dwa i pół dnia, które skleiłam w jeden, bardzo długi, o dwóch zachodach słońca. W blogosferze wszystko jest możliwe.
Są dwie frakcje: ci, którzy zachwycają się starymi domami w centrum (to ja) i ci, którzy uważają, że Tbilisi najlepiej zwiedzać w nocy, bo za dnia straszy. Żadna ze stron nie ma racji.
Tbilisi to znacznie więcej niż stare kamienice, rzeźbione balustrady i podwórka. Tbilisi to nie tylko twierdza Narikala na wzgórzu, Most Podpaska, grająca fontanna i te kosmiczne budynki w centrum zbudowane za amerykańskie hajsy w ramach gonienia Zachodu.
Tbilisi to też park Vake z kolejką linową (ok, jak my byliśmy to nie działała, ale czy to ważne?) i nowoczesną Mediateką. Tbilisi to tereny po Expo z socrealistycznymi mozaikami. Tblisi to blokowiska na obrzeżach miasta, które oglądałam o zachodzie słońca ze wzgórza Mtatsminda (obiecałam sobie, że kiedyś to z nich będę oglądać zachód). To podwórka po drugiej stronie rzeki, w które zaglądaliśmy z okien miejskiego autobusu. Cmentarze i jeziora, na które zabrakło nam czasu.
Tbilisi miejscami wyglądające jak Warszawa, jaką pamiętam z odwiedzin u cioci w latach 90.
Jedząc chaczapuri na obszczanym murku pod dworcem kolejowym na chwilę przed odjazdem do Mestii miałam wyrzuty sumienia: nie powinniśmy stąd wyjeżdżać, przecież nic jeszcze nie zobaczyliśmy.
Jak hostel w Tbilisi to tylko gdzieś pod wzgórzem Sololaki.
Specjalnie zmieniliśmy hostel na drugą noc, nie dlatego że w pierwszym było nam źle – ale dlatego, że każda kamienica miała inną specjalność.
W jednym hostelu mieliśmy podwórko przez duże P, w drugim – pokój wspólny jak z Harry’ego Pottera.
A ja myślałam, że w Budapeszcie mają dobre podwórka! To znaczy – mają, chylę czoła – ale dopiero w Tbilisi, tacy zaglądacze jak ja mają raj. Tylko tacy jak Tomek są biedni, bo nic a nic ich nie interesuje snycerka, witraże, kręcone schody. Na ogół jesteśmy dość zgodni, tzn. Tomkowi jest wszystko jedno, a ja decyduję. Ale widziałam jak się nudzi, więc żeby go oszczędzić, na któreś z kolei bramobranie wybrałam się sama.
Ani razu nie żałowałam, że weszłam w jakąś bramę, zawsze znajdowałam smaczek. A to swastyka na ścianie, a to fresk z ukrzyżowanym Jezusem; ażurowe schody, klatka schodowa tak odrestaurowana, że głowa mała (nakierował mnie na nią pan z pytaniem, czy chcę zobaczyć coś ładnego, po czym rozpłynął się we mgle).
Teraz widzę że dużo zdjęć zrobiłam niepotrzebnie, na zasadzie: o, jest podwórko. To ja wejdę i zrobię zdjęcie. Albo 10.
Wszystko pięknie, tylko serce pęka, że takie zaniedbane.
Wystarczy, że przyjdzie wilk, fuknie, dmuchnie i wszystkie te piękne drewniane domy w Sololaki rozlecą się na kawałki, bo już teraz ledwo stoją. Więc chodziłam po tej części miasta z aparatem nie tylko dlatego, że te podwórka są malownicze. Może i sobie dodaję niepotrzebnie, ale czułam się jak dokumentalista. Patrzcie, tu było, tu stało. Długo pewnie nie postoi.
Ze wzgórza (patrz niżej) upatrzyłam sobie coś interesującego: ogromne podwórko w kształcie pieciokąta z choinką pośrodku. Szybko sprawdzam, co na to google maps. Okazało się, że to było podwórko zaraz obok naszego pierwszego hostelu. I że to chyba jedyne podwórko w całym Tbilisi, do którego nie ma dostępu inaczej niż przez czyjeś mieszkanie. Skąd wiem? Bo znalazłam się u kogoś w mieszkaniu.
Ja: Widać wpływy wschodnie w Tbilisi.
Tomek: Skąd wiesz?
No nie wiem, strzelam.
PS: jeśli myślicie, że Warszawa była biedna w 1944 roku, to zapoznajcie się z historią Tbilisi.
Domy z zewnątrz zaniedbane, ale chyba nie aż tak, żeby się zawalały, nie?
Aż zobaczyliśmy takie, które się zawaliły. I zrobiło mi się podwójnie smutno.
Cafe Linville (4/6 Gia Abesadze St) – wchodzisz przez schody tak pochyłe, że zastanawiasz się, kiedy zdążyłeś wypić wino, przecież jest dopiero południe. W środku wzorzyste tapety dokładnie takie, jak widziałeś u ludzi, zaglądając im w okna. I dużo innych smaczków, jedna kawa to za krótko, żeby zdążyć przyjrzeć się wszystkiemu.
Tomasz był w swoim żywiole.
Lubię malarstwo naiwne. Lubię Rousseau, Nikifora, babcię Moses, to i Niko Pirosmaniego lubię. Więc nic dziwnego, że za tbiliski kącik kulturalny będzie robić wizyta w Galerii Narodowej.






Każde dziecko wie, że jedną z 10 rzeczy, które musisz zrobić w Tbilisi jest targ staroci przy Suchym Moście. E, myślicie sobie, mało to ja targów staroci widziałam? Ale tylko w Tbilisi można kupić portret Stalina naturalnej wielkości. Kto nie wierzy, niech zmierzy.
Dodatkowo w całym mieście można znaleźć popupowe stoiska bukinistów. Gratka, zwłaszcza jeśli lubicie radzieckie bajki dla dzieci.
Dlaczego rzadko kiedy kupuję coś na pchlich targach? Nie dlatego, że żyję slow i ograniczam liczbę posiadanych przedmiotów. Dlatego, że wstydzę się zapytać o cenę i nie umiem się targować.
Do jakiej świątyni nie pójdę, zawsze urzeka mnie miejscowa religijność – tylko nie w Polsce. Może dlatego, że u nas dobrze wiem, z czym to się je, a zagranicą widzę tyle, ile zdążę zobaczyć. A w Gruzji zdążyłam zobaczyć ogromną czułość.
Można się spodziewać, że katedra w Tbilisi także od środka będzie robiła wrażenie – w końcu stoi na wzgórzu i ma złoty dach.
Robi, zwłaszcza jak się stanie na środku i podniesie głowę do góry. Plus, logice nie zaprzeczysz. Jeśli prawie z każdego miejsca w mieście widać katedrę, to znaczy, że i spod katedry widać całe miasto.
Kto tu jest bardziej kawaii? Tomek czy czurczchele? Głosujcie w komentarzach.
Jak smakują gruzińskie snickersy? Na pewno nie jak snickersy (kto to wymyślił?), bardziej jak orzechy oblane słodkim kisielem, czym w istocie są. My lubimy, ale wolimy jednak snickersy.
Zastanawia mnie: czy w Gruzji AD 2016 faktycznie ktoś inny niż turysta je czurczchele? No wiecie, tak jak: czy Torunianie jedzą toruńskie pierniki?
Byliśmy tak głodni, że w pierwszym sklepie pokazaliśmy tylko palcem: poprosimy to okrągłe i to podłużne. Okrągłe było z kurczakiem i nie zapisało nam się w pamięci, ale podłużne to poezja (słodkiego) smaku.
Zostajemy przy glutenie: poza Paryżem najbardziej francuski z wypieków zjadłam w Tbilisi właśnie, we francuskiej sieciówce Entrée. Smak zbliżony, ale cena! odwrotnie proporcjonalna.
Jako turyści w Tbilisi odwiedzicie na pewno dwa wzgórza: Narikala i Mtatsminda. Nie wiem jak wy, ale ja miałam przed wyjazdem problem, żeby ogarnąć, które jest które. Przygotowałam więc krótki blogerski poradnik:
Narikala: niższe. Wjazd kolejka linową (1 gel na kartę miejską Metromani), ale można też wejść pieszo, przez ogród botaniczny, dzielnicę Abanotubani albo labirynt schodów i uliczek przy synagodze (polecam tę opcję).
Mtatsminda: wyższe. Wjazd funicularem (z 1905 roku!). Na górze: wieża telewizyjna i wesołe miasteczko.
Z jednego na drugie można się przejść – nie powiem, że spacerkiem, bo podczas spacerku nie sapie się i nie spływa się potem. Trekking to z kolei za dużo powiedziane. Coś pomiędzy.
Wesołe miasteczko na Mtatsmindzie zrobiło na nas przygnębiające wrażenie: pustki i znudzona obsługa. Poszliśmy tylko na diabelski młyn, przecież nie będziemy czekać godzinę aż zbiorą się chętni na uruchomienie kolejki górskiej. Nie porównywałam liczb bezwzględnych, ale London Eye nie wyglądało na wyższe. I idę o zakład, że na London Eye tak nie wieje.
W rzeczy samej, to było najwyższe młyńskie koło w mojej karierze klienta wesołych miasteczek. I najtańsze – za 7 zł dostajesz widoki + cały pakiet emocji – od zachwytu miastem o zachodzie słońca po to uczucie, kiedy jesteś w najwyższym punkcie i wieje tak mocno, że buja wagonikiem z dwiema osobami w środku. Miny mieliśmy nietęgie, ale to i tak nic w porównaniu z wyciągiem krzesełkowym w Mestii, którym jechaliśmy prosto w burzę.
Dotarło do mnie, jak wychodziliśmy: to nie miasteczko jest smutne, tylko my byliśmy za wcześnie! Wesołe miasteczko po zmierzchu wygląda tak, jak powinno wyglądać. Odetchnęłam za wszystkie stołeczne dzieci, że jednak nie rodzice nie pozbawiają ich tej rozrywki (tak jak moi pozbawiali mnie!).
I porównanie wizualne: zachód słońca z Mtatsmindy (powyżej) a zachód słońca z Narikali (poniżej). Nie ma za co!
Na kolację mogliśmy pójść tylko do Rachy (ul. Lermontowa 4), skoro polecają takie znakomitości jak Agnieszka z City break po polsku i Marcin Meller. Od dzisiaj poleca także niesmigielska.com.
Tym z nas, którzy nie pamiętają komuny, polecam przejść procedurę zamawiania. Jak podchodzisz do lady, to masz wiedzieć jakie wino, biełyje czy krasnoje. W ogóle masz od razu wiedzieć, co chcesz zjeść, a nie będziesz się zastanawiać przy kasie, od zastanawiania się jest menu. Nie radzę testować cierpliwości kierowniczki kasy, myślałam że jeszcze jedno moje duknięcie i dostanę ścierą przez łeb. I będzie mi się należało!
Ale co tam, warto. Cena / jakość / ILOŚĆ = 10/10.
Co jedliśmy? Czego nie jedliśmy! Nazbierało się tego przez dwa wieczory: roladki z bakłażana z pastą z orzechów włoskich (Tomek: no, jednak trochę lepsze niż twoje).
Charczo – gulaszowa zupa z wołowiną.
Ajapsandali – potrawka z bakłażana i papryki. Jak oni umieją w bakłażany!
Chinkali z mięsem > nasze pierogi.
Marynowane dzwonko z łososia i mchadi (kukurydziany kotlet) – jedyni słabsi uczestnicy zestawienia.
Słodkie czerwone wino. Mocne białe wino.
Sałatka z pomidorów i ogórków.
I gwóźdź do trumny: chaczapuri i lobiani (w lobiani zamiast sera jest fasola). Gdzie tu przegięcie? Otóż, już samo chaczapuri na pół wystarczy, żeby się najeść. Do hostelu szłam zgięta w pół. To znaczy mogłam się wyprostować, ale chyba by mnie wtedy rozerwało.
Proszę, to jest menu, można się zawczasu przygotować do wizyty.
Nieśmigielska pomocna jak zawsze.
Do następnego!