Śmierć, hazard i pęknięta szyba: Death Valley i Las Vegas
Pozostałe posty z road tripa po Stanach znajdziecie TUTAJ. Jak będą.
Kalifornia jest duża. Kalifornia ma o ⅓ powierzchni więcej niż Polska. A jednak to Kalifornię zjeździliśmy wzdłuż i wszerz, a nie Polskę. Trochę wstyd, że dojazd z Doliny Yosemite do Doliny Śmierci zajął nam cały dzień – czyli tyle, ile z Poznania w Bieszczady, a jednak w Bieszczady wybieramy się dłużej niż wybieraliśmy się do Ameryki. Różnica polega na tym, że jazda po Stanach to czysta przyjemność, a w Polsce, chwilami – czysta udręka. Piszę to ja, jako pasażer, ale mam poparcie kierowcy, który po całym dniu za kółkiem Stanach zachowywał dobry humor oraz przyzwoitą sprawność ruchowo-intelektualną.
Jak przejechać 700 km w jeden dzień i nie zwariować?
Poprosiłam o komentarz Tomasza. Odpowiedział w formie wiersza (białego):
w Stanach się jeździło spokojnie
szerokie drogi, mały ruch
ale niskie ograniczenia
max 75 mph
czyli 120 km/h
na drodze klasy autostrady A2
i chujowe były różnice w cenach na stacjach benzynowych*
To tyle odnośnie plotek, że Tomasz jest moim ghostwriterem.
To już ja umiem napisać więcej, a nawet nie byłam kierowcą na tym wyjeździe. Dodam tylko, że tempomat się przydaje. I 300 koni pod maską (to 3x tyle, co kiedykolwiek będziemy mieć). I że w ramach robienia rzeczy jak z filmów naprawdę jeździliśmy długimi, pustymi drogami. Takimi, że nawigacja mówi Ci: jedź 200 mil prosto.
*Sama prawda. Już mniejsza, że paliwo było droższe w Kaliforni niż np. w Utah. Ale żeby między dwiema stacjami tej samej sieci położonymi po dwóch stronach drogi był spory rozrzut?
Pst, jest taka strona: gasbuddy.com, porównuje ceny paliwa między stacjami. Niestety – jak to strona internetowa – potrzebuje dostępu do internetu.
Poza tym kilometry to nie wszystko. Z całym szacunkiem, krajobraz w Polsce nie jest tak urozmaicony. Od zielonych wzgórz przez skaliste góry do pustyni – w jeden dzień. Poniżej prezentuję skromny przegląd tzw. obrazków z drogi. Obrazek z drogi to taki, który się cyknęło przez szybę jadącego auta. Albo zjechało się na chwilę na pobocze. Gorszy sort widoczków. Turystyka dla leniwych. Więc jeśli tak wyglądają obrazki z drogi, to wyobraźcie sobie, co się dzieje w parkach narodowych.
A ja myślałam że koło Włocławka stoi dużo wiatraków. W Ameryce wszystko musi być większe.
Gdybym miała jakieś resztki amerykańskiego snu, pozbyłabym się ich w trakcie jazdy po Stanach.
To znaczy, oczywiście z przyjemnością wzięłabym na klatę słodki ciężar mieszkania w Nowym Jorku czy San Francisco. Ale inaczej bym śpiewała, gdyby los rzucił mnie do takiego Fresno, CA. Ot, średniej wielkości miasto, mieszkańców trochę mniej niż w Poznaniu. A jednak za nic nie zamieniłabym Poznania na Fresno. Miasta, w którym nie było niczego. Tak jakby Kononowicz był burmistrzem i ze wszystkich polityków na świecie akurat ten spełnił obietnice wyborcze.
Na pewno jestem niesprawiedliwa, musiałam coś pominąć. Więc przeszukuję pamięć i już Wam mówię, co ciekawego widzieliśmy. The best of Fresno:
– najpierw dużo radiowozów na raz i ktoś rzucony na glebę
– potem przecięte na pół ciało psa porzucone na skrzyżowaniu (true story…).
– potem kilka centrów handlowych, ratusz i domy, podobne do tych, które u nas buduje się na działkach – rekreacyjnych.
– potem długo długo nic
– aż się zorientowaliśmy, że miasto się skończyło.
Trochę trolluję, ale serio miasta i miasteczka w Stanach zrobiły na nas wrażenie antymiast, antymiasteczek.
Wniosek: road trip – tak. Przeprowadzka – nie.
Dolina Śmierci – to nie brzmi gościnnie. Myślisz, że warto by zatankować. Tak samo myśli właściciel stacji benzynowej przy wjeździe do Death Valley. Wyobraźcie sobie najwyższą cenę, jaką jesteście w stanie zapłacić za galon. A teraz pomnóżcie ją przez dwa.
I co, nie zapłacicie? Wjedziecie do Doliny Śmierci z pustym bakiem? I słusznie, bo na terenie parku znajdują się dwie stacje, gdzie paliwo kosztuje tyle co paliwo, nie zboże. O stacjach dowiadujesz się z mapy z Visitor Center, bo na zwykłej mapie nie były zaznaczone. Sprytne.
Atrakcja #1 (jeszcze przed wjazdem do parku). Mesquite Flat sand dunes.
Gdybym 2 tygodnie wcześniej nie widziała wydm-gigantów w Peru, tymi w Stanach byłabym absolutnie zachwycona. A tak – były w porządku. Bardzo w porządku. Tylko i aż. Na pewno warto tam zajrzeć, tym bardziej że – hej, jesteśmy w Ameryce! – nie wymaga to od nas niczego poza zaparkowaniem samochodu (największe wyzwanie) i kilkuminutowym spacerem.
Udało nam się wycelować w zachód słońca. OMG, so exciting, zachód słońca + wydmy + góry = cudne foteczki, zrobią się same. Oceniając po chmurach, zapowiadało się piękne widowisko, a jednak słońcu udało się jakoś tak zajść, że nawet nie było widać, że to już.
Nie są to jedyne wydmy w Dolinie Śmierci, ale reszty nie znamy, więc się nie wypowiemy.
Samo zwiedzanie parków narodowych w Stanach jest proste jak drut, przez cały miesiąc nie zdarzył nam się wyjątek od reguły. W skrócie wygląda to tak, że się jedzie od punktu widokowego do punktu widokowego. Czasem, ale tylko czasem, trzeba kawałek podejść. A czasem, dla chętnych, przy punkcie zaczyna się szlak: godzinny, kilkugodzinny, kilkudniowy. Im dłuższy, tym mniejsze ma powodzenie.
Więc nie wiem czy jest sens opisywać wydarzenia punkt po punkcie, chyba że przydarzyły się nam jakieś przygody. A tak się składa, że tego dnia wydarzyło się wiele przygód na raz.
Przygoda pierwsza: w Dolinie Śmierci na nocleg zatrzymaliśmy się przy Badwater Basin (najniżej położonym miejscu w Stanach). Już sam nocleg w Dolinie Śmierci brzmi jak przygoda.
W najniżej położonym miejscu w Stanach wiało tak bardzo, że bujało nam samochodem. SUVem zapakowanym po dach, w którym spały dwie dorosłe osoby. I naprawdę bałam się, że ten samochód nam po prostu przewróci.
Mało tego: z każdą falą wiatru słyszeliśmy jak po szybach i karoserii przetacza się fala żwiru. To chyba wtedy dostaliśmy kamieniem w okno, bo jak obudziliśmy się rano – była rysa. Robiło mi się zimno i gorąco na przemian, zależnie od tego, czy przeliczałam na złotówki koszt wymiany szyby na nową, czy dzieliłam tę kwotę przez ilość swoich wypłat.
Czy nam się wydaje, czy ta rysa rośnie? Na początku jeszcze myśleliśmy, że to nam w głowach się popierdoliło z nerwów.
Nakleiliśmy kawałek taśmy w miejscu, gdzie kończyło się pęknięcie – i wtedy skończyły się nasze złudzenia. Rysa rosła, rano miała 5 mm, do południa przechodziła przez pół szyby. 24 godziny później bałam się trzasnąć drzwiami.
No nic, pieniądze to nie wszystko. Cieszmy się wakacjami. Najdroższymi wakacjami życia.
Tak jak nigdy nie bierzemy ubezpieczenia przy wynajmie auta bo po co?, tak teraz wzięliśmy, bo było w cenie. I to był ten moment, w którym się przydało. Wypożyczalnia kazała nam po prostu przyjechać i wymienić auto, a najbliższy punkt obsługi klienta mieliśmy w Las Vegas, do którego i tak jechaliśmy. Kamień z serca to za mało powiedziane. Z serca to nam spadł głaz narzutowy.
I wtedy złapaliśmy gumę. Rozumiem gumę przy kręceniu kółeczek na dziurawej szutrówce, ale na autostradzie? Równej jak stół amerykańskiej autostradzie?
Mgły nie było, ale i tak myślę, że to zamach.
Wracamy do zwiedzania. Sama niecka Badwater Basin to nic innego jak wielkie solnisko. Powtórka z Salar de Uyuni, tylko na mniejszą skalę niż w Boliwii.
W depresji też bywałam większej – najniżej położone miejsce w Ameryce to raptem 86 m.p.p.m. Ok, może więcej niż Żuławy Wiślane, ale porównując z Morzem Martwym… bladziutko. Nie żartowałabym sobie tak z tego, ale jak poczytacie opisy na tablicach w Stanach, to zobaczycie, że w Ameryce wszystko musi być naj. Największe, najgłębsze, najwyższe. Jak nie na świecie, to chociaż na półkuli. Jak nie na półkuli – to przynajmniej na kontynencie.
Dolina Śmierci – gorąco (hehe) polecam! To był nasz drugi park narodowy, a już czuliśmy, że to niesprawiedliwe, że tyle pięknych miejsc przypadło udziale jednemu krajowi. Ba, jednemu stanowi (większemu niż nasz kraj).
Objechaliśmy punkt widokowym po punkcie widokowym, zaczynając od najniższego, kończąc na położonym najwyżej.
Mój numer jeden to Zabriskie Point (ostatnie zdjęcia). Kalifornijska odpowiedź na Landmannalaugar na Islandii.
Pewnie, że bym chciała poczekać tam na zachód słońca. Problem w tym, że zachód jest jeden dziennie, a punktów widokowych kilka – kilkanaście. Jak żyć?
Dante’s View. A dramatic panoramic view. Położony na 1669 m., co oznacza że góruje nad tym, co widzieliśmy rano o ponad 1700 metrów. Nieźle.
Podobno wystąpił w Gwiezdnych Wojnach i chociaż nic mi to nie mówi, na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie tym faktem zainteresowany (mnie w Gwiezdnych Wojnach interesował tylko wątek dla bab, tj. Han Solo i Leia. Straciłam zainteresowanie po tym, jak się pocałowali).
Od siebie dodam, że o ile na dole jest gorąco, o tyle na górze bez kurtki będzie Wam ciężko wytrzymać dłużej niż 5 minut. I że prawdopodobnie warto tam przyjechać na wschód słońca.
Starczy tego dobrego. Kierunek: Las Vegas.
Byłam tam, widziałam to na własne oczy, ale nadal nie mogę uwierzyć, że komuś wydaje się atrakcyjne wydanie masy hajsu, żeby tam przylecieć, spać w najbardziej kiczowatym hotelu na świecie i przez dziesiątki godzin siedzieć z tępą miną przed automatami, w które wrzuca się kolejne góry hajsu.
Mówię Wam, to było coś strasznego. Inny wymiar. Równoległy wszechświat. W takim kasynie nie wiesz czy jest dzień, czy noc, bo nie ma dostępu do światła dziennego. Stoją tam setki automatów i dziesiątki stołów do gry. Przy prawie każdym siedzieli ludzie.
Wyobraźcie sobie najbardziej tępego, bezmózgiego dzieciaka z Waszej szkoły w podstawówce. Taką minę w Las Vegas mieli wszyscy. Dorośli.
Te wszystkie łuki triumfalne, wieże Eiffela, pałace Cezara. One istnieją – na niby i naprawdę – jednocześnie. Las Vegas zryło mi banię.
Dolary może i wygrałam (o tym zaraz), ale w zdjęcia – przegrałam. W Vegas można by zrobić najlepsze zdjęcia świata – ale ten nadmiar wszystkiego mnie zwalił z nóg, nie byłam w stanie się pozbierać.
Przegrałam też w zwiedzanie, bo nie spaliśmy w żadnym śmiesznym hotelu.
Sił starczyło nam na spacer po the Strip, kino i kasyno.
Bez obaw, z kasyna czy hotelowego lobby nikt Was nie wyrzuci, możecie stąpać po puszystych dywanach do oporu, robić selfie w kryształowych lustrach, dopóki macie powyżej 21 lat i wyglądacie na turystę. Tam i tak połowa chodzi w klapkach bo właśnie wróciła znad Wielkiego Kanionu.
Akurat na Vegas przypadł dzień, kiedy nie udało nam się znaleźć po drodze prysznica. Ciuszki też przydałoby się wyprać. Bezdomni, a tych w Vegas trochę widzieliśmy, wyglądali na bardziej zadbanych od nas. Ale w Venetianie (tym od gondol) zaparkowaliśmy – parkingi hotelowe są w Vegas bezpłatne, wjeżdżasz jak do siebie. Niedrogo wychodzi paliwo – jak tankować, to tylko w Nevadzie, po taniości.
Ciekawostka: los nas rzucił do Vegas nie raz, ale trzy razy. Za pierwszym razem nie zagraliśmy w kasynie, nadmiar wszystkiego nas przytłoczył.
Za drugim razem się zawzięłam i zagrałam – wyłącznie dlatego, żebym nie mówić, że byłam w Las Vegas i nie spróbowałam. Jak było?
Nic przyjemnego. Hazard to nie dla mnie. Pokłóciliśmy się z Tomkiem już o sam wybór automatu.
Tomek zagrał i przegrał, co za niespodzianka.
Ja zagrałam w jednorękiego bandytę i mimo że wyskoczyły mi 4 różne obrazki – wygrałam 3 dolary. Do tej pory nie ogarniam.
Wygraną, zamiast włożyć na lokatę, wydaliśmy na ciasto w supermarkecie. What happens in Vegas, stays in Vegas.
W Las Vegas polecam coś innego: kino za dolara – to dwa razy taniej niż przyzwoicie tani czwartek w kinie Muza w Poznaniu. Insiderski tip zdradziła nam pani w Taco Bell, przy okazji opowiadając historię swojego życia. Głowa do góry, będzie dobrze!
Gdzie haczyk? Bilet po dolarze, ale popcorn za sześć – ale nikt Wam nie każe brać popcornu, nawet w Ameryce.
A obejrzeliśmy nie jakiś gniot, jak można by się spodziewać, ale Ave Cesar Cohenów. To się nazywa value for money. A skoro już przy tipach jesteśmy:
Tomasz wyczaił, że w nocy z wtorku na środę hotele – przy Stripie! – były najtańsze. Były tak tanie, że nawet nas by było na nie stać, gdybyśmy wcześniej wiedzieli. Więc jak już będzie spać w Bellagio, Ceasar’s Palace albo innej piramidzie, mam prośbę – kliknijcie przez linka ode mnie. Wpadnie hajs na utrzymanie bloga, może na domenę wystarczy.
Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że wyjeżdżając z Las Vegas, wrócimy następnego dnia. Dwa razy. Ale o tym – w następnym odcinku. Niezły spoiler, co?