Yosemite Yo!
To nie tajemnica, że niektóre posty pisane są z wielomiesięcznym opóźnieniem – tak dużym, że mogłabym w międzyczasie zajść w ciążę i urodzić. Czasem ktoś pyta: jak ja to wszystko pamiętam? Odpowiedź jest prosta: nie muszę pamiętać, bo od tego mam dziennik podróży.
Problem w tym, że dziennik podróży urywa się 2 marca 2016 r. 3 marca wlecieliśmy do Stanów. Witajcie w krainie fantazji.
PS: Jaka logika rządzi promocjami na połączenia lotnicze? Komu się opłacało wysyłać nas z Limy do San Francisco przez Florydę? Może nieświadomie przewoziliśmy narkotyki ze wschodniego na zachodnie wybrzeże jako drug mules? Nie wiem, ale tak wyglądała nasza trasa: Lima – Fort Lauderdale – San Francisco.
Nie żeby nam było źle w Peru czy Boliwii, ale po dwóch miesiącach w Ameryce Południowej na Stany czekaliśmy jak na zbawienie. Wreszcie będziemy rozumieć, co mówią ludzie dookoła! Mogę zamówić posiłek bez używania palca wskazującego! Mam narzędzia do targowania się (gdybym tylko miała o co się targować w Stanach)!
I najważniejsze: wreszcie będziemy mogli przemieszczać się samochodem. Bo w USA wybraliśmy klasyczną formułę road tripa.
Z samochodem to w ogóle były jaja. Spoiler: w ramach jednego wypożyczenia jeździliśmy w sumie 3-ema autami. Kto bogatemu zabroni?
Opcję aaaauto kupię-sprzedam odrzuciliśmy na samym początku, opłacałoby się – ale nie na miesiąc.
Więc wynajem. Pewno, najlepiej byłoby wynająć campervana – inny niż kolorowy nie wchodzi w grę. I gdybyśmy zarabiali w koronach norweskich, na pewno tak byśmy zrobili. Rzeczywistość szybko wygrała z oszczędnościami i koniec końców jeździliśmy zwykłym suvem, do tego ciemnoszarym. Nuda, panie.
Tomek filował tak długo, aż w noworocznej promocji jednej z sieciówkowych wypożyczalni przyfilował premium SUVa z ubezpieczeniem (kluczowa sprawa) i bez limitu dziennego (tzw. mileage, uważajcie, żebyście nie musieli dopłacać za każdą milę przejechaną powyżej pewnego limitu) za 30$ za dzień.
Po fakcie nie żałuję, bo w kolorowym vanie ciężko byłoby nam utrzymać w tajemnicy, że bynajmniej nie parkujemy całą noc pod Walmartem 24/7 bo tak długo robimy zakupy, ale dlatego, że tam śpimy. Plus przyciemniane szyby to przydatny feature.
Z noclegami też były jaja. Spoiler: nie licząc Chicago i San Francisco, za spanie zapłaciliśmy tylko raz (żeby zobaczyć jak to jest w typowym przydrożnym motelu, jak z filmów). W ogóle dużo rzeczy chcieliśmy robić jak z filmów. 27 lat minęło, a ta Ameryka z telewizji nadal w nas siedzi.
Ale największe jaja były z myciem się. Bez spoilera.
Trasa? Nihil novi, klasyczny objazd po zachodzie Stanów z meksykańskim twistem:
San Francisco – Yosemite – Dolina Śmierci – Las Vegas – Zion NP – (reszta parków narodowych znanych jako Grand Circle) – Wielki Kanion – Las Vegas.
Stąd detour do Meksyku na 1 dzień (Tijuana). Potem Los Angeles i powrót kalifornijską jedynką wzdłuż Oceanu. Odbijamy na Park Narodowy Sekwoi i przez Yosemite wracamy do San Francisco.
Potem lot do Chicago, a z Chicago do Warszawy. Potem depresja popowrotowa.
Autem przejechaliśmy ok. 7 tysięcy km. Dokonał tego jeden człowiek: Tomasz Adamski. Ja polecam się na stanowisko didżeja, menu plannera i szefa kuchni. Jak Bla bla car, to tylko z nami!
Nie pamiętam (bo nie zapisałam?), co mną kierowało kiedy zarzucałam pisanie dziennika, ale myślę, że mogło to być lenistwo.
Potraktujcie więc opowieść o Stanach jako baśń, w której na pewno z rzeczywistością będą mieć coś wspólnego hajsy – bo te akurat skrupulatnie zapisywaliśmy do samego końca.
PS: co nie znaczy, że hajs się zgadzał. W Stanach hajs nigdy się nie zgadza. Zawsze jest za drogo.
Pierwszego dnia pojechaliśmy na generalne zakupy. W Walmarcie czuliśmy się jak w sklepie: wszystko po 10 zł (and more!). Mleko po 10 zł, papryka po 10 zł, jajka po 10 zł. Może to dolar po 4 złote, może to szok termiczny po przejściu bez okresu przejściowego z peruwiańskich soli na amerykańskie dolary, ale długo trwało zanim przestaliśmy się trząść nad każdymi zakupami i odkryliśmy sklepy Dollar Tree. Dość powiedzieć, że ceny w Stanach wymuszały na nas naprawdę cebulackie zachowania. O wszystkich opowiemy bez wstydu. Wstyd to kraść (oh, wait… a papierowe ręczniki z Mc Donalda?).
FAQ: to byliście w Nowym Jorku i teraz się obudziliście, że w Stanach jest drogo?
Byliśmy tylko 10 dni w jednym z droższych miast świata – nastawialiśmy się, że będzie drogo i płaciliśmy bez mrugnięcia okiem (ale z gulą w gardle). Zakładaliśmy też, że Nowy Jork to nie Stany i za miastem zwykłe zakupy w zwykłym sklepie będą kosztować podobnie jak w Polsce. A tu papryka po 10 zł. Za sztukę.
Nie internet, ale wysłużony album Cuda natury (prezent komunijny) był moją pierwszą pomocą przy planowaniu wyjazdu.
Autorka jest Amerykanką, więc nie jestem specjalnie zdziwiona, że europejskie cuda natury reprezentuje 5 rzeczy na krzyż. Biedna ta Europa, nic ciekawego tu nie mamy.
Za to po road tripie po Stanach mogłam odhaczyć pół książki.
Przystanek pierwszy – Dolina Yosemite. Walmart. Polak nie kaktus, pić musi. Jeść też.
Przystanek drugi – Park Narodowy Dolina Yosemite.
Słowo odnośnie wstępów: na parki narodowe (nie mylić ze: stanowe) można wykupić tzw. annual pass, ważny przez rok. Wjeżdżają na niego 4 osoby (wymieniona w karcie + 3 towarzyszące). Takie cudo opłaca się nawet w regularnej cenie (80 dolarów), ale po co płacić więcej, jak można płacić mniej?
Hint #1 – na allegro czy olxie chodzą po ok. 100 zł.
Hint #2 – nazwisko właściciela często da się wymazać z karty, co jest przydatne jeśli… patrz punkt 3.
Hint #3 – nie zapomnijcie sprzedać swojej wjazdówki po powrocie!
Wychodzi na to, że parki narodowe w USA zwiedzaliśmy za darmo. Polecam nasz sposób. A właściwie – polecałam (patrz niżej).
Pst, inna sprawa, że bardzo wcześnie rano i bardzo późno wieczorem budki strażników są zamknięte.
(Edit: nie chcę udawać, że powyższych akapitów nigdy nie napisałam, więc niech zostaną – ale dopiero Magdalena zwróciła mi uwagę, że to co zrobiliśmy było słabe.
To znaczy w Stanach zdarzało nam się postępować jak skończone cebulaki (rzadziej niż częściej, ale jednak), ale nigdy nie pomyślałam o tym w kontekścia kupowania i sprzedawania annual passa – widziałam to raczej jako przynajmniej jedną rzecz, na której można zaoszczędzić w Stanach.)
Pod Yosemite dojechaliśmy wieczorem. Za późno żeby zdążyć na zachód słońca, ale idealnie żeby po wschodzie wjechać do Parku.
Niby marzec, ale w Yosemite to nadal zima.
W marcu w Yosemite trzeba mieć łańcuchy na opony. Przydadzą się czy nie, w razie kontroli – będzie mandacik. Polecam metodę na Kuźniara: kupić – oddać. Z tą różnicą, że my oddaliśmy nieużywane.
W marcu w Yosemite wprawdzie nie ma dzikich tłumów, ale nie ma też dostępu do najlepszego punktu widokowego. Ale nie żal nam, bo…
Bo w marcu w Yosemite leży jeszcze śnieg. A śnieg i góry to najpiękniejsze możliwe zestawienie. Wbrew pozorom, mój ulubiony kolor to nie różowy. Mój ulubiony kolor to błękit nieba nad ośnieżonymi górami (zauważcie, jak odbijają światło).
Glacier Point zamknięty, na Half Dome się nie wespniemy, szlak prowadzący dołem (Valley Loop Trail) za mało ambitny – zaraz się okaże, że nie ma tu co robić.
W tej sytuacji idźcie na Yosemite Falls Trail. Wodospady jak wodospady, ale widoki z drogi miażdżą. Mnie zmiażdżyły.
Możecie też po prostu wsiąść w darmowy autobus objeżdżający całą dolinę z przystankami przy punktach widokowych.
Możecie stanąć po El Capitanem, najgładszą pionową ścianą jaką wdziałam, i poszukać wzrokiem wspinaczy (nie było).
Możecie wysiąść na ostatnim przystanku i podejść do Mirror Lake na zachód słońca (o ile nie zmieni się Wam pogoda, tak jak nam).
Możecie obejrzeć zdjęcia w Ansel Adams Gallery.
Możecie pluć, łapać i o ścianę chlapać (Wam też tak rodzice mówili na każde nudzę się?). Cokolwiek zrobicie w Yosemite, będzie dobrze.
Założenie było takie, że gotujemy posiłki sami. I gotowaliśmy: makarony (moja domena), jajecznice (Tomka działka), tosty francuskie, sałatki – mniej urozmaicone posiłki jadam na codzień w domu. Trochę tylko ciężko się zmywa bez bieżącej wody.
Jajecznica smaczna, ale stanęła nam gardle, jak doczytaliśmy żeby nie zostawiać jedzenia w samochodzie bo przyjdzie niedźwiedź i nas zje (a w nocy spaliśmy w lesie z całym bagażnikiem jedzenia). Ogólnie w Yosemite są dostępne i parkingi i campingi – takie bez toalety działają chyba na zasadzie first come, first served (a do takich z toaletą po prostu weszliśmy się wykąpać), ale w sezonie wyobrażam sobie kolejki na kilometr.
Tunnel view czyli Yosemite dla skrajnie leniwych – punkt widokowy, z którego widać wszystkie charakterystyczne punkty w Yosemite – na raz.
U mnie pełny pakiet: w deszczu i w słońcu (czytaj dalej).
Beng! Przenosimy się w czasie: jest 3 tygodnie później. Nasz objazd po Stanach kończymy tak, jak zaczęliśmy: w Yosemite. Droga powrotna uruchomiła lawinę wspomnień: o, zatoczka, w której spędziliśmy pierwszą noc w aucie. O, a w tym miejscu zatrzymał nas highway patrol, a że akurat kroiłam owoce na śniadanie to podeszłam do policjanta z nożem w ręku. Pierwsza zasada bezpieczeństwa w Stanach: nigdy nie podchodź do policjanta z nożem w ręku.
Do Yosemite wróciliśmy po części z sentymentu, po części z nadmiaru czasu, po części mieliśmy nadzieję, że zamknięte szlaki będą otwarte. Nie były.
Nie szkodzi: Mist Trail przyjmie Was z otwartymi ramionami. A nad Mirror Lake może Wam się poszczęści i dla odmiany nie będzie chmur.
W następnym odcinku narkotyki, hazard i śmierć i cała masa innych przygód. Prawdziwych, nie wymyślonych – chociaż wolałabym, żeby niektóre były wymyślone.