USA: Zion nie zając
Pozostałe posty z road tripa po Stanach znajdziecie TUTAJ.
Czy to program telewizyjny, czy to post na blogu – najlepiej uwagę odbiorców złapać na suchara. Uwaga, zarzucam:
Jeśli Polska jest dla Polaków, a ziemia dla ziemniaków – to czy Park Narodowy Zion jest dla zajęcy (zajoncy)? Hehe.
Załóżmy, że na 1 park narodowy przypadałby 1 post blogowy. Z moich obliczeń wynika, że relacja ze Stanów potrwałaby jeszcze pół roku bez przerwy. Tak nie może być, za pół roku to ja zdążę wrócić z Japonii, muszę trochę szybciej śnić ten amerykański sen. Dziś 2 parki narodowe w cenie jednego: Zion National Park i Bryce Canyon National Park. Taka wyprzedaż na blogu. #blackfriday, #cybermonday, #generoustuesday.
Ale najpierw:
W poprzednim odcinku wyjechaliśmy z Las Vegas, dzisiaj wracamy do Las Vegas.
Wróciliśmy bynajmniej nie po to, żeby kupić magnes i t-shirty jako pamiątki dla rodziny (chociaż też).
Ani nawet nie po plastikowy daszek, który miałam nosić latem na działce, a którego nie pamiętałam, żeby założyć przez całe lato (chociaż też).
Wróciliśmy, bo nie mogliśmy dłużej udawać wakacyjnej beztroski z wielką rysą na bocznej szybie wypożyczonego auta.
Czasem muszę robić czary z chronologią, żeby opowieść zagrała. Hokus pokus: z tą szybą co nam pękła w Death Valley, to odważyliśmy się zadzwonić do wypożyczalni dopiero po wyjeździe z Vegas. I dopiero wtedy kazali nam przyjechać, no problem, i wymienić auto.
Więc przyjechaliśmy. I wymieniliśmy. Na gorsze.
Znam Tomasza ponad 10 lat i jeszcze nigdy nie widziałam go tak przybitego jak wtedy, kiedy się okazało, że nie będzie prowadził auta ze skórzaną tapicerką i tempomatem adaptacyjnym.
I nigdy nie widziałam go tak radosnego jak wtedy, kiedy pojechaliśmy z powrotem do sixta do Vegas i po przepakowaniu swoich rzeczy po raz drugi (zgrzytałam zębami, bo mieliśmy już wtedy bardzo dużo rzeczy), wyjechaliśmy stamtąd Volvo XC60.
Do tej pory nie odróżniam żadnego z tych samochodów inaczej jak po kolorze: biały, szary, czarny; ale jeśli mój mąż jest szczęśliwy, to ja jestem szczęśliwa.
Żeby zrozumieć jego stan, musiałam tak to sobie wytłumaczyć: dla niego jazda fajnym samochodem jest tak samo ważna, jak mnie fotografowanie dobrym obiektywem. Na codzień jeździmy hondą jazz, więc wypożyczalnia aut to jedyny sposób, żeby pojeździć rocznikiem 2008 i nowszym. Więc gdybym ja miała objechać parki narodowe z Iphonem 5 w ręce, to też musiałoby mi być smutno.
Zyskaliśmy skórzaną tapicerkę, ale straciliśmy jeden dzień z życia. Skoro tak, to przynajmniej straćmy go z pełnym żołądkiem.
Tak zaczęła się nasza kariera testerów amerykańskich śniadań. Założenia: do końca wyjazdu wypróbować śniadania z sieciówek niedostępnych u nas w kraju + z jednego no name dinera, jak z filmów. Ze względu na cenę ($15 do $25/2 os.), testowaliśmy nie częściej niż raz na kilka dni. Serce by jadło, ale rozum nie pozwalał. Wyniki opublikujemy w ostatnim poście z road tripa.
Denny’s. Klasyk. Podaje śniadanie na obiad i kolację od 1953.
W menu od razu warto przejść do zakładki $2 $4 $6 $8 Value. Jedno z nas brało tańszą, okrojoną wersję value. Drugie: wersję wypasioną (np. Lumberjack slam), a potem dzieliliśmy się rzeczami, które się nie powielały (szynka, pieczywo, hashbrowns), na spółę. Czyli jajka, kiełbaski i pancakes każdy miał swoje. Nie zapomnijcie o dolewce niedobrej kawy!
Może to magia pierwszego razu, ale nasze pierwsze wielkie amerykańskie śniadanie bardzo nam smakowało. Na zawsze w naszych sercach, do dzisiaj w moich pośladkach.
Potem okazało się, że Denny’s Denny’sowi nierówny.
Czasem specjalnie nie szukam na dużo informacji w internecie, żeby na miejscu się miło zaskoczyć. Do Zionu dojechaliśmy w nocy, więc nie miałam pojęcia, co zobaczymy rano.
Wyjaśniam szybciutko, zanim ktoś znający się na rzecz na mnie naskoczy: Nieśmigielska kłamie! Nie mogła wjechać do Zionu bo po parku jeździ się shuttle busem!
A ja na to: mogła, ale tylko do 15 marca. Więc nie tylko spaliśmy na parkingu pod Court of the Patriarchs, ale też ugotowałam tam najlepszą carbonarę w życiu. Powinna przejść do historii carbonar, tym bardziej że na dworze było koło zera, gotowałam w czapce i rękawiczkach.
I dlatego zrobiłam teraz prawo jazdy. Na następnym road tripie to ja będę siedziała w ciepłym aucie zmęczona prowadzeniem. A Tomek przygotuje w tym czasie pyszną i pożywną kolację, ze składników które wcześniej zaplanował i zakupił (tak, żeby starczyło na kilka kolejnych posiłków). A po wszystkim pozmywa zaschnięte resztki zimną wodą z butelki. Nie mogę się doczekać.
Obudziliśmy się przed świtem. Był zachwyt.
Tylko te moje zdjęcia. Kaniony w ogóle ciężko się fotografuje od środka, zwłaszcza tak głęboki i w sumie dosyć wąski, jak Zion. Albo inaczej: moja 24-ka do Pentaxa, którą wtedy miałam, to wcale fajne szkło. Nie umiała tylko dwóch rzeczy: ostrzyć i dawać sobie radę pod słońce. Przez ten obiektyw mam ochotę odtworzyć cały 3-miesięczny wyjazd – ale ze sprzętem, który mam teraz.
W Parku Narodowym Zion zrobiliśmy:
Emerald pools – niedługa, sympatyczna rzecz na rozgrzewkę. Dla fanów wodospadów i wodospadzików.
Observation Point – nie dość, że widok rządzi (jak ma nie rządzić, skoro wchodzi się najwyżej jak się da?), to jeszcze po drodze trzeba przejść przez fantastyczny Echo Canyon. Ale ostrzegam, że to nie godzinny spacer – szlak na Observation Point jest dłuższy i bardziej wymagający niż na Angels Landing.
Weeping Rock. I tak jest po drodze.
Angels Landing – najmocniejszy punkt parku, ale dla mnie na równi z Observation Point.
I następnego dnia rano podjechaliśmy pod Canyon Overlook Trail. Może to przez porę dnia (przedpołudnie), może dlatego że podejście z parkingu nie wymagało od nas większego wysiłku, ale średnio nam się podobało.
Odpuściliśmy the Narrows, bo stwierdziliśmy, że już nam starczy. Wiemy o co chodzi w Zion National Park, jesteśmy oczarowani, możemy jechać dalej. Ale gdybym miała zostać dzień dłużej, to zdecydowanie dałabym sobie szansę utonięcia w The Narrows.
Niektóre rozmowy pamięta się do końca życia. My pamiętamy naszą gadkę szmatkę ze strażnikiem parku. Pierdu pierdu, skąd jesteście, z Polski, z Polski?, pracuje u nas dziewczyna z Polski. Ma na imię Amnestia. Amnesty (but she’s not forgiving). Na sekundę poczułam się, jak w Misiu. Amnestia, siostra Tradycji? Trzeba było od razu mówić.
Jeszcze nie zdążyliśmy przeżuć obiadu (to co u mnie w domu jadło się na biedaśniadanie jako chleb w jajku, dzisiaj nazywa się tostami francuskimi, oh la la!), a już poganiałam, że trzeba iść na szlak! Słońce nie poczeka! Bo zachód słońca chcieliśmy zobaczyć z Angels Landing.
Angels Landing dla Zionu jest jak Wieża Eiffela dla Paryża. Jeśli tam nie byłeś, to nie byłeś w ZNP (ergo: jesteśmy jak kot Schrödingera: jednocześnie byliśmy i nie byliśmy w Paryżu). Jeśli trafiłeś tam na zachód słońca, to byłeś w Zionie dwa razy.
Gdzieś czytałam, żeby zarezerwować sobie 4-5 godzin na takie wejście. Nam były potrzebne 3, żeby wejść – i zejść. Na górze byliśmy nie takim znowu późnym popołudniem. A z resztą czasu co?
Nie ma zbyt wielu rzeczy, które można przez dwie godziny robić na niewielkiej skalnej półce. Czekać aż jakiś anioł wyląduje? Może, gdybyśmy byli cieplej ubrani. W każdym razie zdążyliśmy zejść do samochodu, a słońce jeszcze świeciło. Mogliśmy spokojnie zjeść te tosty, nie ryzykować zgagi.
Aha, zapomniałabym – Angels Landing to sztos.
PS: niektóre fragmenty szlaku to taka wcale niezła via ferrata, bałabym się iść w adidasach. Nie dla osób, które mają problem z przepaściami.
Bryce Canyon: dla zabieganych
Macie do dyspozycji 2 godziny? Właściwie wystarczy, żeby zobaczyć, co najważniejsze w Bryce Canyon National Park i odjechać w siną dal – czyli do Arizony.
Bryce Canyon to chyba najbardziej kompaktowy park narodowy na naszej liście. I jednocześnie najbardziej modelowy przykład, jak zorganizowana jest national park service.
Aby założyć park narodowy potrzebne są:
– odpowiednio widowiskowe miejsce (w Utah to nie problem, właściwie dziwię się, że nie powstał Utah National Park).
– asfaltowa droga, może być pętla. Nazywa się XYZ Scenic Drive lub ABC North/South Rim. Dodatkowy asfalt potrzebny na parkingi przy punktach widokowych.
– Visitor Centre, doskonale zaopatrzone. Miło wspominam zwłaszcza krany z wodą pitną i te mapki-gazetki, które ogarną za Was zwiedzanie, geomorfologię, faunę i florę parku. I jeszcze możecie je sobie zabrać na pamiątkę. Nasze kończyły następnego dnia na podłodze samochodu, nadawały się na pamiątkę – ale po bałaganie, jak mieliśmy w aucie.
I voilà, park gotowy.
Być może Bryce Canyon zrobiłby na nas tylko dobre wrażenie, gdyby nie ten kontrast. Pomarańczowe formacje skalne – i śnieg. Mindfuck. Te skały płoną, czemu ten śnieg się nie topi?
Bo Bryce Canyon położony jest na 2400 m.n.p.m.
Bryce Canyon to po pierwsze w ogóle nie jest kanion. Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. To kanion bez przeciwległego brzegu, bardziej jak amfiteatr.
Bryce Canyon może służyć jako przestroga dla innych kanionów – też tak kiedyś skończą. Woda, lód i wiatr zrobi z nimi to samo, tylko najtwardsze zostaną (taki kominy skalne nazywają się hoodoos).
Myślicie, że mój żart na wstępie był suchy? To wiedzcie, że hoodoos w polskiej wikipedii widnieją jako BAJECZNE KOMINY. Serio, taką nazwę można znaleźć w podręcznikach?
Lekcja 10. Temat: Bajeczne kominy, ich powstawanie i przeobrażenia. A na biologii omówimy anatomię jednorożca.
W jedno popołudnie przeszliśmy wszystkie punkty widokowe na krawędzi i zeszliśmy w dół, na Navajo Loop Trail. Niestety ten sam śnieg, co tak ładnie wygląda na zdjęciach, zamyka wejście na część szlaku, tzw. Wall Street w Silent City. Czemu Wall Street, czemu City? To zadanie dla spostrzegawczych.
Nie byliśmy gotowi na kolejną tak zimną noc w aucie, więc skończyliśmy zwiedzanie o zachodzie słońca. Ale bardziej wytrwałych na pewno ucieszy wiadomość, że stojąc na krawędzi, patrzymy na wschód. Co rano może prezentować się całkiem, całkiem.
Podobało nam się? No chyba, ale przez to, że spędziliśmy tam mało czasu (ale naprawdę nie było na co spędzić go więcej, a nie planowaliśmy dłuższych trekkingów), był niedosyt. Amerykański system mocno rozleniwia: po co iść na 15-km szlak, skoro można przejechać asfaltem od widoku do widoku? To znaczy wiem po co, ale po wszystkich tych kilometrach przechodzonych z plecakiem w Peru, Boliwii i Argentynie – najzwyczajniej w świecie nam się nie chciało. Wsłuchaliśmy się w swoje potrzeby i wyszło nam, że potrzebujemy: mało chodzenia, a dużo jedzenia.
Następny odcinek powstanie ku przestrodze: uciekaliśmy przed 20 tys. zł mandatu, żebyście Wy już nie musieli.