USA: O obrotach skał niebieskich
Pozostałe posty z road tripa po Stanach znajdziecie TUTAJ.
Dzisiaj w poradniku cebulaka porozmawiamy o higienie osobistej.
Jak żyć, gdzie się myć, jeśli w budżecie nie mieści się nie tylko camper, ale nawet camping?
W budżecie mieściły nam się chusteczki nawilżane i suchy szampon, ale akurat patent na te dwie rzeczy nie przyszedł nam wtedy do głowy. Więc co?
Ustalmy najpierw jedno: higiena osobista w domu a higiena osobista na road tripie (pod namiotem, na szlaku) to dwie różne sprawy, nie należy ich mylić. Ten kto wymyślił, że częste mycie skraca życie, na pewno mieszkał przynajmniej tydzień w samochodzie.
Granice pomiędzy byciem brudnym, a byciem czystym nie są sztywno zakreślone. Powiedziałabym wręcz, że są dosyć płynne. If you know what I mean.
Oczekiwania: na każdym campingu w Stanach prysznic da się wziąć za symboliczną opłatą; się wrzuca dwa dolary do maszyny i ciepła woda leci przez, dajmy na to, 2 minuty. Więc z taką opcją spotkaliśmy się w Stanach RAZ, w Parku Narodowym Sekwoi.
Rzeczywistość? Okazało się, że w Stanach łatwiej (i taniej) zrobić generalne pranie niż generalne mycie. Więc ciuszki to mieliśmy tip top. A dalej co?
Rodacy! Najpierw zaopatrzcie się w przynajmniej jeden przynajmniej litrowy pojemnik na wodę. To będzie najważniejsza rzecz w Waszym samochodzie. I pamiętajcie, żeby go napełnić przy każdej możliwej okazji: kiedy idziecie na siku na stację benzynową, kupujecie kawę w McDonaldzie, przy kranach z wodą w parkach narodowych. Tam sami namawiają żeby pić 100 litrów płynów dziennie, więc przynajmniej na jednej rzeczy oszczędzacie sobie wstydu.
Jeśli macie kuchenkę gazową to właściwie jesteście w domu. Na jednym palniku gotuje się Wam woda na herbatę, a drugim – woda do mycia. Szczegóły co myć, jak często, jak dokładnie odpuszczę, ufam że mama Was nauczyła. Jeśli nie, to kliknijcie sobie tutaj, na naukę nie jest jeszcze za późno.
Dodam, że dzięki wielu wielodniowym trekkingom w Ameryce Południowej do perfekcji mamy opanowane metody różnych podchlapek, jak również efektywnego mycia włosów. Jedna menażka podgrzanej wody wystarczała nam obojgu na umycie głowy. No, może nie starczyłoby nam na zmycie odżywki, ale odżywka? Na road tripie? Serio?
Ważne: do mycia głowy potrzebne są dwie osoby: polewający i polewany. Po skończeniu zamieńcie się rolami.
To był patent na tzw. małe mycie. Na dłuższą metę nie da się tak żyć. Co wtedy? Wtedy zaczynają się schody. Etyczne.
Zaczyna się na k, a kończy się na -adzież i polega na wjeżdżaniu na dowolny camping, szybkim prysznicu i wyjeżdżaniu z piskiem opon.
Naganne, ale wolałabym zgnić z brudu niż płacić codziennie (no ok, co drugi dzień) 50 zł za możliwość umycia się dla dwóch osób – bo tyle kosztowałby prysznic wzięty legalnie ($6/os.). Koniec końców przez 3 tygodnie skorzystaliśmy na nielegalu może z 5 razy, zawsze z kacem moralnym, ale jednak.
W San Diego ponownie odkryliśmy zapomniany wynalazek – basen publiczny! Tańszy niż prysznic na campingu, a bez wyrzutów sumienia. W cenie: prysznic, pływanie, prysznic.
Cicha woda brzegi rwie: Canyonlands National Park
Można przedawkować narkotyki, a czy można przedawkować kaniony?
Można, ale dopiero po Canyonlands National Park.
Takie nagromadzenie tak zjawiskowych miejsc nie zdarza się codziennie – chyba, że w Stanach. Ale w pewnym momencie kolejny kanion robi się trochę jak kolejny wodospad na Islandii – czujesz, że możesz, ale nie musisz. Najlepiej byłoby zobaczyć, ale tak, żeby nie wysiadać z samochodu
Więc patrzymy co następne na trasie: Canyonlands NP. Znowu kanion? Nie wystarczy tego dobrego? A gdyby tak zalec w kawiarni z laptopem i dla odpoczynku oglądać filmiki z kotami na youtube?
Gdybym posłuchała, popełniłabym jeden z większych błędów w życiu. Nie spodziewaliśmy się po Canyonlands absolutnie niczego – ot, kolejny objazdowy park na pół dnia – a był to czarny koń zestawienia parków narodowych na zachodzie Stanów Zjednoczonych. Cicha woda brzegi rwie – dosłownie, tak powstaje kanion.
Możliwe, że i tak popełniliśmy jeden z większych błędów w życiu, bo Canyonlands to największy park na terenie Utah i składa się nie z jednej, nie z dwóch – lecz z trzech części: Island in the sky, The Needles i The Maze.
Wydawało nam się, że nie możemy mieć wszystkiego, więc wybraliśmy bramkę numer jeden. Skutek odpuszczania niektórych rzeczy z braku czasu był taki, że objechaliśmy wszystkie parki w 16 dni i zrobił nam się nadmiar czasu – ale co odpuszczone, to odpuszczone, wrócić się nie dało.
W Canyonlands zachwyt mnie złapał od pierwszego i trzymał do ostatniego punktu widokowego.
W ogóle za to, że można zwiedzić Canyonlands, podziękujcie bombie atomowej. Gdyby nie pomysł na wydobycie tu uranu, nie powstałaby droga wzdłuż i wgłąb kanionu.






W Stanach można zapomnieć, że nogi są do chodzenia.
Nie wypuszczaliśmy się na większe wędrówki, bo amerykańskim zwyczajem wszystko mieliśmy podane na tacy. Najdalej szło się do Grand View Point Overlook, co oznacza całe 25 minut średnio intensywnego wysiłku. W nagrodę za trudy dzielny wędrowiec dostaje panoramiczny widok na całkiem fantazyjny przykład erozji. Patrzyło nam się dobrze, to stwierdziliśmy, że poczekamy na zachód słońca. Mamy godzinę, czas start.
Co robić? Może rozmawiać? Ale my jesteśmy ze sobą 10 lat, wszystkie tematy przerobione: aborcja, eutanazja, gwałt.
No to… posłuchajmy sobie muzyki. W telefonie mieliśmy dokładnie 3 piosenki. Słuchaliśmy ich przez godzinę. Na shuffle, żeby był element zaskoczenia.
Najbardziej epicki zachód słońca w najbardziej epickim miejscu na ziemi – tak się wtedy czuliśmy.
Nawet Tomek, którego na co dzień trudno zachwycić czymś, co nie jest elektronicznym gadżetem, robił zdjęcia.
Czasem robiliśmy też zdjęcia z backstage’u żeby pokazać rodzicom jak żyjemy i co jemy, a jedliśmy – do pewnego momentu – naprawdę wzorowo. Witaminy, zdrowe tłuszcze; jak białko – to chude, jak węglowodany – to tylko złożone. Skutek: byliśmy tak wygłodniali słodkiego, że jak raz znaleźliśmy na ziemi m&msa, to podzieliliśmy go między siebie na pół – i zjedliśmy.
Znowu innym razem znaleźliśmy na parkingu 3 czekoladki Hershey’s (w sreberku!), rozłożone w tak regularnych odstępach, że nie wyglądało to na przypadek. Poważnie myślę, że nagrywała nas ukryta kamera, a po sieci hula wideo Nie uwierzycie! Zobaczcie jak dwójka Polaków zjada czekoladki z ziemi.
Niestety, jak raz wpuściliśmy słodycze do jadłospisu, to skończyliśmy jedząc litrowe lody na śniadanie.

Ten, który nie zachwycił: Arches National Park
Koniec dygresji. Wracamy do zwiedzania, a zwiedzać będziemy bodaj najsłynniejszy park narodowy w Utah: Arches National Park. Znany też jako pierwszy park narodowy, który tak średnio nam się spodobał.
Jeśli nawet nazwa Wam nic nie mówi, to na pewno po obrazku go poznacie. Symbolem Arches (jak i całego stanu Utah, jak i całego zachodu USA) jest Delicate Arch.
W Arches NP znajdziemy przede wszystkim łuki skalne, do wyboru do koloru. We wszystkich rozmiarach i stadiach rozwoju: duże, całkiem duże, małe, nowonarodzone (Baby Arch, aww), pojedyncze, podwójne. No raj, pod warunkiem, że jest się miłośnikiem łuków. Ja jestem miłośnikiem lodowców, wulkanów i kanionów, więc może dlatego mi średnio podeszło. Nie mój gust.
Z jednym wyjątkiem, bo Delicate Arch faktycznie zasługuje na splendor.
Punkty widokowe na Delicate Arch są dwa: z bliska i z daleka. Żeby zobaczyć z daleka nie trzeba robić nic, podjechać na parking i spojrzeć w górę.
Żeby zobaczyć z bliska, trzeba trochę się wysilić (z 50 minut pod górę?). A warto, bo natura urządziła to tak idealnie, że aż niedorzecznie.
Nie dość, że łuk wygląda jakby go ktoś wyciął i na dźwigu przeniósł w wyznaczone miejsce – stoi samotnie na półce skalnej.
Nie dość, że dookoła teren ukształtowany jest jak amfiteatr – tylko zająć miejsce i podziwiać.
Nie dość, że przez łuk widać panoramę gór La Sal.
To jeszcze na szczycie usiadły mi do zdjęcia dwa kruki.
W tej sytuacji przymykam oko na fakt, że słońce zaszło cichaczem, bez fajerwerków.
Fakt: pod Delicate Arch nie da się zrobić zdjęcia bez ludzi. Raz widzieliśmy jak ktoś próbował, tzn. bardzo głośno krzyczał żeby wszyscy się odsunęli bo on od pół godziny próbuje zrobić zdjęcie, ale efekt był odwrotnie proporcjonalny do starań.
Przyznam Wam się do czegoś. Ten łuk i tak kiedyś się zawali, taka jest kolej rzeczy. Więc jeśli już, to wolałabym, żeby się zawalił przy mnie, żebym mogła to zobaczyć na własne oczy. Tak samo jak czasem chciałabym zobaczyć, jak spada samolot (bezzałogowy i podczas lotu próbnego, ma się rozumieć).
Jeden słabszy park to jeszcze nic takiego. Ale jak wjechaliśmy do Painted Desert i zrobiliśmy jeszcze większe meh to byłam pewna, że dobre czasy się skończyły. Był czarny koń, to teraz będzie czarna seria.
Na szczęście Pustynia Pstra to tylko część Petrified Forest National Park. Mniejsza i mniej interesująca część. Wypadek przy pracy.
O obrotach skał niebieskich: Petrified Forest National Park
Co łączy geologów i szafiarki? Warstwy!
Jeśli chodzi o ukształtowanie terenu, w Petrified Forest rządzą warstwy. Z jednej strony fascynują mnie procesy geologiczne, z drugiej – nie za bardzo jestem w stanie zrozumieć, co jest napisane na tych tablicach informacyjnych.
W każdym razie: coś się osadziło, coś się wypiętrzyło i coś zerodowało, a efekt jest jak malowany – dosłownie. Kolorowe pagórki, ale nie w kolorach ziemi, to by było za proste. Żadne ochry, khaki i cynobry. Fiolety, szarości i niebieskości sprzed 220 milionów lat! Kosmos. Najlepiej podziwiać na szlaku Blue Mesa: mało do chodzenia, a tyle radości!
Przyroda nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Bo pomiędzy pagórkami walają się skały, które wyglądają jak drzewa.
To znaczy, to były kiedyś drzewa ale zanim zostały pogrzebane i wypełnione w skali 1:1 tęczową krzemionką. Mineralogiczny sztos.
Uwaga! Z terenu parku nie można wywozić kawałeczków skamieniałego drewna, mimo że wala się tego po ziemi cała masa. Przy wyjeździe jest dokładna kontrola. (– Czy zabrali państwo z terenu naszego parku jakieś kamienie? – Nie. – Dziękuję, proszę jechać, miłego wieczoru. ).
PS: nie trzeba już czekać milionów lat. Są laboratoria, w których spetryfikują Ci choinkę w 2 godziny.
I z tym mindfuckiem zostawiam Was do przyszłego tygodnia. Bedą palmy i pejsy.