Pozostałe posty z Gruzji znajdziecie TUTAJ.
Tak dobrze żarło… i zdechło. Mowa o Gruzji.
Pierwsze 4 dni wspominamy czule, Gruzja była na najlepszej drodze do stania się jednym z tych krajów, do których wraca się często i chętnie, w kórych ma się swój drugi dom i tak dalej. Urocze Tbilisi, piękne Kazbegi, jedzenie lepsze niż u mamy (przykro mi, mamo), a teraz jeszcze półpustynne krajobrazy w drodze do monastyru Dawid Gareji (patrz niżej). Aż pojechaliśmy do Mestii – i bańka pękła. Właśnie dlatego, że miało być tak pięknie.
Niech przemówią liczby:
Z 4 dni wybrałam w sumie 70 zdjęć. Nie żeby były jakieś najlepsze, ale żeby były w ogóle. Piszę tego posta, bo chcę dokończyć Gruzję, bo jak nie dokończę Gruzji, to nie zacznę Izraela. Taka blogerska geopolityka. Więc dzisiejszy wpis jest jak danie jednogarnkowe: wrzuciłam i pustynię, i góry, i miasto – i wysmażyłam posta. Jakoś wyszło.
Smacznego. A przynajmniej: smacznawego.
Żartuję, nie jest tak źle. Po prostu nie jest też tak super, jakby się mogło wydawać że w miasteczku otoczonym pięciotysięcznikami będzie.
Ale najpierw co innego.
Określ Gruzję dwoma słowami. 1. Górzysta 2. Kompaktowa.
Gdzie się nie ruszysz – tam góry albo granica. Bywa, że granica przebiega przez góry.
Z Kazbegi mają bliżej do Rosji niż ja z domu do Auchan w Komornikach.
Z Batumi – Turcja wita, nie zdziwiłabym się gdyby komórki łapały turecką sieć.
Zwiedzając monastyr David Gareja możesz nawet nie zauważyć, a już stoisz w Azerbejdżanie. Uważaj, zanim straż graniczna rzuci Cię na glebę.
W skrócie David Gareja to wykuty w skale kompleks klasztorny założony w VI w. przez syryjskiego mnicha, Dawida.
Lub: David Gareja to piękne widoki na Równinę Azerbejdżańską (nazwa własna, po prostu od granicy widać jak ziemia staje się całkiem płaska). Co kto woli, my jechaliśmy raczej dla widoków.
Odkąd wystartowała Gareji Line, dojazd do monastyru jest prosty.
Codziennie (od kwietnia do listopada) o 11 na Placu Wolności, mówili. Za 25 GEL (~50 zł) zabierają wszystkich chętnych, mówili. I nie kłamali! Mimo że chętnych ewidentnie było więcej niż miejsc w autobusie i już szykowaliśmy się do odegrania scenki rodzajowej Polak na lotnisku (musi wejść pierwszy), to za winklem czekał drugi bus. I naprawdę zabrali wszystkich chętnych.
Wycieczka trwa 7-8 godzin, lub dłużej, jeśli Wasze współpasażerki się zgubią i spóźnią, a Ty będziesz na nie nerwowo czekać, bo masz wykupione bilety na pociąg nocny do Zugdidi.
W podróży akurat najbardziej lubimy te piosenki, których jeszcze nie znamy. A takiego krajobrazu nam jeszcze nie grali. Ni to pustynia, ni to step. Nie jest płasko, ale jednak w górach też nie jesteśmy. Paleta kolorów: odcienie żółci i brązu. Łykamy to.
Do Dawid Gareja jedzie się przez Udabno. Co oznacza, że z David Gareja wraca się przez Udabno – ale głodnym, zmęczonym, z ochotą na zimne piwo i ciepły posiłek. A do Tbilisi daleko, dwie godziny drogi po wertepach.
Dwójka Polaków wiedziała co z tym zrobić i założyła Oasis Club: całkiem hipsterskie miejsce dokładnie pośrodku niczego. U nich zjesz klasyczną pomidorówkę na pustyni. Wyższy poziom egzotyki.
Plus random funny fact: nie spotkasz w Gruzji marszrutki, która nie miałaby popękanej przedniej szyby. Przypadek?
Nie, to zdecydowanie nie jest przypadek. Ale przynajmniej zdążyliśmy na pociąg.
Nocny, Tblisi-Zugdidi (dalej z dworca w Zugdidi do Mestii jedzie się marszrutką); bilet kupiliśmy przez internet. Wybraliśmy opcję soft seated carriage i okazało się, że mamy dla siebie cały przedział, a w nim dwie kuszetki wyściełane czerwonym aksamitem. Luksus, polecamy z całego serca.
GDZIE JEST KRZYŻ?
Boże mój, ile myśmy się naczytali, ze gruzińska Swanetia to absolutnie! najpiękniejsze! miejsce! na świecie!
Wdepnęliśmy w sam środek klasycznego przypadku: kiedy rzeczywistość nie jest w stanie sprostać wyśrubowanym oczekiwaniom i powoduje doła.
Umiem wymienić 3 powody, z czego dwa pogodozależne (a więc nasz pech).
1. Główny zarzut: na mój gust, w Mestii jest trochę za daleko do gór.
Jak jesteś w Zakopanem i idziesz na szlak, to najdalej po kilku godzinach godzinach jesteś w górach. W Mestii po kilku godzinach jesteś z widokiem na góry. Lepszym niż z miasteczka, ale nadal widzisz je raczej na odległość niż na wyciągnięcie ręki.
2. Czy pogoda może być za ładna? No chyba.
Możecie sobie gadać, że w dupie mi się poprzewracało, ale niebieskie niebo, zielona trawa i słońce wysoko – to są wymarzone warunki do trekkingu, ale nie dla robienia zdjęć. A dla mnie to drugie liczy się nawet bardziej niż to pierwsze. Niebo było tak błękitne, że aż mnie to denerwowało!
3. Pora roku. Po prostu przyjechaliśmy o miesiąc za wcześnie. Przyjechalibyśmy w październiku, słońce świeciłoby niżej, kolory jesienne – nie byłoby sprawy. Jak patrzę na warunki jakie mieli Karolina z Piotrkiem, to mnie skręca z zazdrości. W takiej Swanetii to i ja bym się zakochała.
PS: nie trzeba do Mestii jechać 12 godzin, można polecieć samolotem (samolotem-widmo). Nam się nie udało i do dziś nie wiemy czemu lotu nie było, ani czemu przez 2 dni ani razu nie widzieliśmy, żeby jakiś samolot tam lądował/stamtąd startował (mimo dobrej pogody i aktualnego rozkładu jazdy). Ale rozmawialiśmy z kimś, kto leciał, więc ten samolot to chyba niekoniecznie ściema. Co nie znaczy, że nie zabolało – po locie awionetką nad Kaukazem obiecywaliśmy sobie wiele, właściwie pół wyjazdu ułożyliśmy tak, żeby utrafić w grafik.
Nie ma co, zostawiamy plecaki i idziemy na szlaki. Kierunki zasadniczo są dwa: do lodowca Chalaadi (podobno droga nużąca, a widok nienajlepszy) i do krzyża (na wzgórzu nad Mestią stoi duży metalowy krzyż) – i dalej, do jeziorek Koruldi.
Im wyżej jesteś, tym bardziej się zastanawiasz: gdzie jest krzyż? Gdzie jest krzyż?!
Krzyż jest wysoko, o wiele wyżej niż się wydaje z dołu. Do samego krzyża idzie się dwie godziny i ani minuty krócej. Do jezior droga dłuższa, ale mniej pod górę; kolejna godzina. Muszę przyznać, że trochę się zmęczyłam.
Tu dochodzimy do sedna: jak mam napisać, że dech zapiera, skoro nie zapiera? Widzimy, że jest ładnie, ale jakaś struna w nas pozostaje nieporuszona.
Trekking w górach fajna rzecz, ale jeszcze jakby kończył się w bardziej widowiskowym miejscu… Dyplomatycznie: Morskie Oko to to nie jest. A dosadnie: Koruldi to coś pomiędzy małymi jeziorkami a dużymi kałużami.
Przynajmniej koniki się zgadzają – tyle, że przy Koruldi pasą się wolne, a nie ciągną wozy z turystami. Chociaż może, gdyby nie dało się tam dojechać samochodem, to by ciągnęły też.
Natychmiast powstał plan: iść wyżej, do przełęczy, z której byłoby widać Uszbę. Być może byłaby to najlepsza decyzja tego dnia – ale nie dowiemy się, bo Tomasz chciał wracać. Pan każe, sługa musi.
Spaliśmy, jak wszyscy u pani Nino Ratiani. I tak będziecie tam nocować, więc równie dobrze możecie skorzystać z mojego polecenia, za co wpadnie mi hajs na utrzymywanie bloga.
To świetnie że pani Nino rozkręciła taki biznes, jakiego ja nigdy w życiu nie rozkręcę. Ale gdzieś po drodze, pomiędzy skromnym guesthousem, a całkiem wypasionym pensjonatem zagubiła się nasza ostatnia nadzieja na domową gruzińską ucztę przy winie. Dla jasności: jedzenie było – dużo i smaczne. Ale całość przypominała hotelowy bufet, w którym każdy siedzi przy okrągłym stoliczku i zajada dania z podgrzewacza.
Jeśli Swanetia ma być rajem na ziemi, to Uszguli – wisienką na swaneckim torcie. Wioseczka na końcu drogi, gdzie babuleńki na tle pięciotysięczników gór przerzucają gnój. Dojazd tam i z powrotem marszrutką jedyne 40 GEL za osobę!
Chciałoby się, żeby takie miejsca zostały, jakie są (zakładając, że mieszkańcy nie mają nic przeciwko), co nie? Ale to wtedy by się do takich Uszguli musiało nie przyjeżdżać, co nie?
Mam z tym problem. Widocznie nie aż tak wielki, żebym odpuściła fotografowanie, ale czuję że to nie do końca fair, że kilka razy dziennie wioskę napadają obcy ludzie z aparatami i zaglądają mieszkańcom do chlewa. Mam nadzieję, że kubdari (placek z mięsem), które zamówiliśmy w jednej z dwóch knajpek, chociaż trochę rekompensuje tę niedogodność.
Pragnę też zwrócić Waszą uwagę na wioseczkę Uszguli 2, które miało pecha i nie stoi na tle gór – chociaż kamienne wieże są.
Nasze prośby o mniej oczywistą pogodę zostały wysłuchane. To super, tylko czemu w najgorszym możliwym momencie?
Chcieliście chmurki? Macie chmurki. Burzowe. Nie byłoby w tym nic kontrowersyjnego, gdyby nie zaczęło grzmieć dokładnie w momencie, kiedy wsiedliśmy na chyba najdłuższy wyciąg krzesełkowy na świecie.
O tym, że jedną z atrakcji Mestii jest wyciąg krzesełkowy, który kończy się vis a vis najwyższych szczytów, się nie mówi. Dlaczego? To sprawa dla reportera.
Może dlatego, że nie da się tam ani dojść (tzn. my doszliśmy, z miasteczka, 10 km pod górę), ani dojechać publicznym transportem. Ale można zapłacić za taksówkę jak za zboże. Super ktoś to wymyślił.
Przyznaję: bałam się. Baliśmy się oboje. Zwłaszcza że wszystko na tym wyciągu było jakby bardziej: ze 3 razy dłuższy niż ten na Gubałówkę, o wiele wyżej nad ziemią. I jechał wolniej, i jeszcze co chwila się zatrzymywał, jakby się coś psuło, albo prądu brakowało. A grzmoty grzmią.
A jeszcze trzeba było wrócić.
To już dla nas za dużo, opuszczamy Swanetię. Oczywiście połączenie mgieł i słońca w idealnych proporcjach obserwowałam zza brudnej szyby marszrutki do Kutaisi.
Wszyscy traktują Kutaisi przedmiotowo: tranzytem, byle na lotnisko.
Ale nie my. My (licząc na powtórkę z Tbilisi), zarezerwowaliśmy sobie w Kutaisi cały dzień. Wejdziemy na wzgórze z katedrą, przejdziemy się na spacer po dzielnicy żydowskiej, przejedziemy kolejką linową. Słowem: będziemy pierwszymi którzy odkryją Kutaisi dla świata, a na dowód wdzięczności naszym nazwiskiem nazwą główną ulicę.
Rzeczywistość: najpierw lało dwie godziny, potem katedra nas zawiodła, potem się okazało, że w Kutaisi nie ma starych domów z ozdobną snycerką, a na kolejkę już nam się nie chciało.
Co polecamy: halę targową. Kawiarnię koło centrum handlowego Qarvasla, której nazwy nie pamiętam, a nie mogę sprawdzić, bo google street view nie działa.
Polecamy nie zostawiać zakupu magnesów na ostatnia chwilę, bo w Kutaisi ich nie kupicie.
I polecamy restaurację El Depo.
Nie mogę przestać myśleć, że ktoś siedział i to łuskał. Szacun.
Skoro loty do Warszawy są o piątej rano, to równie dobrze możecie przyjechać wieczorem na lotnisko i zająć sobie miejsca do spania na sztucznej trawie. Cicho, wygodnie, ciepła woda w kranie. Spanie na lotnisku w Kutaisi wyceniam na 8/10.
Nie ma rzeczy niemożliwych. Można na przykład być na lotnisku na 10 godzin przed odlotem, a i tak spóźnić się na samolot. Ba, można siedzieć 5 metrów od bramki, a i tak przegapić lot. Wystarczy, że jedna osoba śpi, a druga czyta książkę. Attention passengers, this is the last call.
Najgorsze są te spojrzenia pasażerów, którzy już dawno siedzą na miejscach, podczas gdy Ty dopiero wchodzisz na pokład.
Gdybym tylko siedziała przy oknie i po drugiej stronie kabiny… niestety siedziałam od przejścia, więc warszawski skyline we mgle o świcie na zdjęciu zobaczą tylko najbardziej spostrzegawczy.
Niniejszym relację z Gruzji uważam za zakończoną.