Syndrom jerozolimski
Opisując Izrael trudno uciec od klimatów biblijnych, więc bez poczucia obciachu swoje pisanie mogę porównać do walki Dawida z Goliatem. Dawid to ja – blogerka: piszę prosto, unikam trudnych tematów, moje motto: rozrywka über alles.
Goliat to państwo Izrael. Jak zmieścić narrację o Izraelu na bloga, na którym królują heheszki i, bywa, zdjęcia rzygającego kota – żeby był i walor edukacyjny i elementy ludyczne i jeszcze dodatnia wartość literacka?
Jest mi trudno nie dlatego, że Izrael jest ciekawszy niż pozostałe kraje, które odwiedzamy – ale dlatego, że po raz pierwszy pojechałam gdzieś obkuta na blachę. A im więcej czytałam, tym więcej wiedziałam, że jeszcze nie wiem.
Taka wiedza to błogosławieństwo i klątwa. Dobrze wiedzieć, co się dzieje – ale problem w tym, że na wszystko i wszystkich patrzysz przez pryzmat konfliktu Izrael-Palestyna. Rozumiecie o co mi chodzi?
Sytuacja #1. Ten sprzedawca granatów ma takie smutne oczy. Na pewno jego rodzina bieduje za murem na Zachodnim Brzegu.
Sytuacja #2. Widzę napis na murze. Nie czytam po hebrajsku ani po arabsku, więc dopowiadam sobie resztę, może niepotrzebnie. Może tam, gdzie “widzę” Żydzi do gazu/Arabowie do gazu (niepotrzebne skreślić) Aziz wyznaje, że kocha Jael?
Sytuacja #3: zastanawiam się, czy każda starsza osoba, którą widzę, była w Oświęcimiu.
Załóżmy, że zaciekawiłam Was i teraz też chcielibyście coś poczytać. Guru nie jestem, ale jakieś rozeznanie mam. Co polecam?
Jak już przeczytacie Alfabet izraelski Smoleńskiego, to weźcie się za jego reportaże (1, 2 , 3, 4). Żeby mieć wgląd od środka, kłania się literatura piękna – ja dotarłam do Amosa Oza i Etgara Kereta. Polecam też bloga Izrael od kuchni – Matt rzucił wszystko i wyjechał nie w Bieszczady, a do Izraela, skąd pisze o życiu codziennym.
Jak to możliwe, że jedno niewielkie państwo (którego terytorium i tak w ⅔ to pustynia), które formalnie istnieje tak krótko, bo od 70 lat, zdążyło narobić takiego bałaganu? (PS: słowo balagan jako jedno z niewielu polskich słów zadomowiły się w hebrajskim. Przypadek?).
Sto lat temu nie było tam ani Palestyny, ani Izraela – było Imperium Osmańskie. Ale byli: i Palestyńczycy i Żydzi. Pierwsi, bo tam po prostu mieszkali od kilkunastu wieków, drudzy napływali falami z Europy (od końca XIX w.), bo tę ziemię obiecał Jahwe ich pradziadkom dawno temu. Tak chętnie napływali, tak dużo ziemi kupowali, i tak bardzo ucierpieli podczas II wojny światowej, że ONZ pozwoliło już Żydom zostać tam, gdzie są. Ziemię się podzieli między dwa narody i będą żyli długo i szczęśliwie… not!
14 maja 1948 roku ogłoszono powstanie państwa Izrael. To co, dla jednych było największym szczęściem, dla drugich największą katastrofą. 15 maja wybuchła wojna izraelsko-arabska. I chyba można powiedzieć, że objawia się słabiej lub mocniej, ale trwa do dziś.
Uważam, że ja, Elżbieta Adamska, Polka, mieszkająca w Polsce, nie mam prawa stawać po żadnej stronie. Ale czytałam Smoleńskiego, Amosa Oza i Etgara Kereta, więc mimowolnie moja sympatia jest raczej po stronie odgradzanych niż odgradzających. Ale tak najbardziej, zasadniczo, jestem za pokojem i współistnieniem, a przeciwko przemocy, co nie.
Jak długo byliście w Izraelu?
Tydzień. Przylot/wylot z Tel Avivu, a pomiędzy: Jerozolima i mini road trip po Pustyni Negew, z Morzem Martwym włącznie.
PS: na lotnisku w Tel Avivie nie wlepiają pieczątki do paszportu (dają karteczkę, której nie wolno zgubić), więc jeśli masz w planach np. Iran, to – dobra wiadomość – nie musisz go wymieniać.
Czy w Izraelu jest drogo? Tak. Taniej niż w Polsce kupicie chyba tylko hummus, falafel i lody Ben&Jerrys.
Czy tam jest bezpiecznie? Raczej tak. Pojedyncze zamachy się wprawdzie zdarzają, ale akurat na punkcie bezpieczeństwa Izrael jest wyczulony bardzo. Tak bardzo, że prześwietlają Cię przed wejściem do centrum handlowego, a po ulicach chodzą nastolatki z karabinami (tzw. wojsko).
Czy to prawda, że w Izraelu wszyscy mężczyźni mają pejsy, a kobiety zakryte kolana?
Nie. Dla porównania – zdjęcia: Tel Aviv (na górze) a Jerozolima (na dole). W Izraelu nic, poza ubraniami chasydów, nie jest czarno-białe.
Niby Warszawa różni się od Krakowa, ale nie tak jak Tel Aviv od Jerozolimy. W godzinę teleportowaliśmy się z plaży, gdzie dziewczyny w bikini biegały nad brzegiem morza, do miejsca, gdzie w swoich krótkich spodenkach czułam się bardzo nie na miejscu, jako jedyna osoba na mieście, której widać kolana.
Plus, nagle wszędzie można kupić jarmułki. W kolorach rasta, z Pacmanem, logiem Sprite’a, Borussi Dortmund itd.
Jeszcze zanim zaczniemy zwiedzanie – polecę nasz hostel. I nawet nie dlatego, że to afiliacja i jak zarezerwujecie nocleg korzystając w tego linka, to dostanę hajs.
Pisać dobrze o Stay Inn Hostel w Jerozolimie to czysta (nomen omen) przyjemność. Najlepszy, najczystszy, najładniej urządzony hostel (i z najlepszym śniadaniem!) w jakim kiedykolwiek, gdziekolwiek spaliśmy. Nawet internet mieli szybszy niż mam w domu. A my mamy bardzo szybki internet, sezon Gry o tron zasysam w mniej niż 10 minut.
W zasadzie jeśli ktoś nie interesował się wcześniej, o co chodzi w Izraelu, mógłby się nawet nie zorientować, że znalazł się w miejscu szczególnym.
Może trochę dziwić dużo wojska na ulicach. Zwłaszcza w Jerozolimie – ale od biedy można by to sobie wytłumaczyć ochroną nad zabytkami (?), zresztą: we Włoszech też jest sporo carabinieri.
Tymczasem każdy Izraelczyk, o ile nie jest haredi (patrz niżej) lub Arabem, pełni obowiązkową służbę wojskową. Generalnie dwadzieścia lat wydaje mi się trochę za młodym wiekiem, żeby nosić karabin i decydować o tym, kogo tylko wylegitymować, a kogo zastrzelić. Izraelskim żołnierzom karabiny dyndają u pasa, kiedy robią sobie selfie.
Tych, którzy spodziewają się wielu zdjęć ortodoksyjnych Żydów na raz, muszę rozczarować. O zdjęcie Żyda, w chałacie i z pejsami na ulicach Jerozolimy jest mniej więcej tak samo trudno jak w wesołym miasteczku o zdjęcie dziecka. Jestem już za duża, żeby robić takie zdjęcia dla samego robienia.
Do najbardziej podstawowego zwiedzania Jerozolimy potrzeba Wam wiedzieć, gdzie jest ulica Jafska, Stare Miasto i rynek Mahane Yehuda. Za dnia największy shuk w Jerozolimie, w nocy (i w szabat) – galeria graffiti na opuszczonych roletach.
Odcieni ortodoksji w judaiźmie więcej niż twarzy Greya. Są Żydzi, którzy nie uznają państwa Izrael, bo prawdziwe królestwo boże dopiero nadejdzie.
Są Żydzi, którzy uważają że boga należy chwalić z radością, i dlatego tańczą techno.
Co?
Techno!
Filmiki na youtube uznałabym za spreparowane, gdyby nie to, że po 10 minutach od przyjazdu do Jerozolimy sami natknęliśmy się na grupę Na Nachs, którzy rozkręcali vixę ze swojego vana – bez piguł! – po czym zniknęli tak szybko, jak się pojawili.
W skrócie chodzi o szerzenie radości i miłości do boga każdemu człowiekowi (który nie jest dziewczyną, dziewczyny nie mogą tańczyć publicznie).
Są Żydzi tak ortodoksyjni, że zamiast pracować zarobkowo poświęcają się studiowaniu Tory, nie muszą odbywać służby wojskowej, a ich duże rodziny żyją z zasiłków. Tacy mieszkają w Mea Szearim, dzielnicy w której wprawdzie nikt nam złego nie zrobił, ale czuliśmy się tam mocno nieswojo.
Po czym poznać, że wdepnąłeś w dzielnicę ultraortodoksów? Po pierwsze: wszędzie suszy się białe prane.
Po drudzie: na wszystkich balkonach trzymane są dziecięce zabawki.
Po trzecie: panuje syf.
Niestety, kto raz był w Maroku, ten nie doceni wąskich uliczek starego miasta w Jerozolimie. Malowniczość: 4/10. Stopień skomercjalizowania pod turystę: 8/10. Najbardziej podobała mi się arabska część, gdzie można kupić i zabawkową replikę kałacha i koszulkę Free Palestine i magnes z napisem I <3 Israel.
Czy dwójkę atestów może dopaść syndrom jerozolimski? Przyznaję, że byłoby to ciekawe, zwłaszcza gdyby trafiło Tomka, najmniej wyrywnego człowieka na świecie. Zobaczyć Tomasza jak owinięty w prześcieradło głosi ewangelię pod Bramą Damasceńską? Zapłaciłabym milion dolarów.
Być może sama byłam o krok od szaleństwa. Buty mnie tak cisnęły, że w pewnym momencie je zdjęłam i zaczęłam po starym mieście chodzić boso. Podobno od butów się zaczyna.
Nawet mi, splot tylu ważnych miejsc dla 3 wielkich religii wydaje się niezwykły – w teorii. W praktyce, nie umiem z siebie wykrzesać entuzjazmu czekając pół godziny w kolejce żeby zobaczyć grób-pana-jezusa. Nawet jeśli współrzędne by się zgadzały, to otoczenie i atmosfera niekoniecznie.
PS: Przy drodze krzyżowej można sobie wypożyczyć krzyż i doświadczyć na własnych plecach Jesus experience. Awesome!
O punktach widokowych na Jerozolimę wyczerpująco napisał Marcin, my je tylko zaliczyliśmy wszystkie: taras na dachu Austrian Hospice (5 szekli/os.), wieża kościoła Zbawiciela, bezimienny punkt patrzenia z góry na Ścianę Płaczu.
Na zachód słońca obowiązkowo Góra Oliwna (czytaj dalej).
Jest i słynna Ściana Płaczu!
To jedyny moment, w którym chciałabym urodzić się mężczyzną: 48 metrów z 60-ciu długości muru przeznaczone jest dla mężczyzn. Na pozostałych 12-stu tłoczą się kobiety.
Kobietom wolno pod ścianą płakać, ale tylko po cichu. Która się nie dostosuje, może zostać aresztowana. Mężczyznom wolno wszystko inne: modlić się na głos w minjanie (koniecznym do modlitw 10-osobowym kworum), śpiewać, czytać na głos Torę czy świętować Bar Micwę. O zamieszaniu i o tym co ma się zmienić, czytajcie tu.
W każdym razie, wrażenie jest niesamowite. Ponieważ wszyscy (wszystkie) zwrócone są do Ściany twarzami, ma się wrażenie, że lament wydobywa się bezpośrednio z niej. Ściana Płacząca, zamiast Ściany Płaczu.
Wobec wszystkich wydarzeń, jakie się miały wydarzyć na Górze Oliwnej (np. wniebowstąpienie), trochę głupio wymieniać ją jako najlepsze miejsce na zachód słońca, ale ten post jest już niepokojąco długi, a jeszcze nie dotarłam do Palestyny. Wyręczę się Łukaszem Kędzierskim, klikajcie.
Góra Oliwna = TEN WIDOK. Vis a vis Wzgórza Świątynnego. Pole widzenia: 180 stopni. Jak się wychylić na lewo, widać mur oddzielający Izrael od Autonomii. Pod nami wielki cmentarz. Jeśli stawicie się tam na zachód słońca, dostaniecie wszystko to skąpane w złotym świetle. A jeśli zostaniecie chwilkę dłużej, usłyszycie jak na tle różowego nieba muezzini wzywają na modlitwę.
Po ulicach Jerozolimy mogą sobie chodzić Żydzi, ale w takich momentach nie śmiesz kwestionować, do kogo należy miasto.
Plus dla chętnych: selfie na wielbłądzie.
Dzień II
W planie Jad Waszem i Betlejem. Złe posunięcie – kosztem pierwszego mogliśmy pojechać na dłużej do drugiego.
Czy jestem złym człowiekiem, jeśli napiszę że każdy, kto był w Oświęcimiu może sobie odpuścić Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu? Nie o to chodzi, że nie jest ważne. Ale o to, że my i tak z racji wspólnej historii temat Holocaustu mamy jako tako opanowany. A oglądanie ekspozycji w nowoczesnym budynku ma się nijak do odwiedzenia faktycznego miejsca zagłady.
Po powrocie z Jad Waszem zostało nam więc pół dnia na przedarcie się przez jerozolimskie korki, dojazd do Betlejem (autobusem 231, 8 szekli), szybki spacer ulicami starego miasta, jedną bardzo gorącą pitę z za’atarem i powrót do domu. Nie czuję się więc absolutnie upoważniona do wypowiedzi: jaka jest Palestyna? Bo nie mam bladego pojęcia. Wiem (trochę), jakie jest centrum Betlejem: odrestaurowane i pełne straganów sprzedających różańce z drzewa oliwnego.
Na granicy nawet na nas nie spojrzeli – za to palestyńskim dziewczynom kazali wysiąść, czekać, czekać i kolejno podchodzić, okazując dokumenty. I tak pewnie codziennie.
Coś mało pisałam o jedzeniu, prawda? To dlatego, że jedzenie zostawiłam na koniec.
Żeby było śmieszniej, zacznę od rzeczy, której nie zjedliśmy:
– sabich, czyli pita z bakłażanem, jajkiem na twardo, sosem z mango i bóg wie czym jeszcze – my się nie dowiedzieliśmy. Do najsłynniejszego miejsca robiliśmy podchody dokładnie 4 razy, o różnych porach dnia i tygodnia. Za każdym razem wyglądało, jakby zaraz miało być otwarte.
Hasabichiya, Shammai St. 9.
– w ciagu dwóch dni falafel jedliśmy 4 razy: dwa z polecenia (pod Bramą Damasceńską i w Moshiko) i dwa randomowe. Wszystkie jednakowo smaczne, widocznie w Izrael nie umieją inaczej.
– sahlep (sachlab) znaliśmy ze Stambułu jako słodki napój z saszetki. Co za zniewaga! Sahlep podany nam w kawiarni/ksiegarni Tmsol Shilshom jedliśmy łyżeczką, zamiast pić, żeby starczył na dłużej. Gęsty, słodki, mleczny, z kokosem, cynamonem i orzechami. Nienajtańszy (20 zł), ale zjadłabym jeszcze raz.
– Ishtabach (1 Ha-Shikma St) – kurdyjskie chlebki z nadzieniem + zestaw sosów i sałatek. Bardzo dobre i bardzo sycące.
PS: już samo jedzenie na mieście w Izraelu zakrawa na ekstrawagancję finansową. Nigdy jednak nie czujcie się tak rozrzutni, żeby wziąć tam piwo w knajpie. Nigdy. Nie uwierzycie, ile kosztuje.
Z Jerozolimy wystarczy. W następnym odcinku wypożyczamy auto i jedziemy: i na pustynię i nad morze. Nad morze na pustyni.