Jestem ostatnią osobą, która uwierzyłaby w przeznaczenie, a jednak – gdy teraz odtwarzam sekwencję wydarzeń, czuję ciarki. Tatry zimą były nam pisane. I dobrze!
Sierpień 2016.
Schodzimy ze schroniska Lagazuoi w Dolomitach do samochodu. Normalny człowiek myśli wtedy, żeby się nie potknąć o kamienie i nie spaść w dół. W mojej głowie w tym czasie powstaje masterplan: jak by tu wrócić w góry – ale zimą? Podobno 6-ty stycznia to będzie piątek. Czyli mamy długi weekend. W sam raz, dobiorę jeden dzień urlopu, pojadę do Krakowa, a potem 3 dni w Tatrach. Bingo, mamy to. Mogę się skupić na schodzeniu.
Dwa tygodnie później.
Paulina jedzie do Hallstatt i przywozi takie widoki.
Listopad.
Ewa jedzie na Dachstein i przywozi takie widoki.
Hallstatt i Dachstein dzieli półtorej godziny jazdy samochodem. Operacja Tatry schodzi na dalszy plan. Operacja Alpy w toku.
Nawet Tomasz, niechętny scenariuszowi 1000 km za kółkiem (bo jak ja prowadzę to on i tak nie odpocznie) klasnął w ręce i krzyknął: Ela, jedziemy tam!
No dobrze, może popłynęłam za daleko, wszyscy wiemy że tak nie było. Ale wyjątkowo zamiast wybij to sobie z głowy, usłyszałam: no, ładnie. Przynęta została złapana.
Sorry, Tatry. Następnym razem.
Styczeń 2017.
Za 4 godziny zaczynamy urlop. Rakiety śnieżne wypożyczone, samochód zapakowany jedzeniem, bo w Austrii drogo. A, sprawdzę jeszcze prognozę. A tam: – 20°C i mgła.
A, sprawdzę jeszcze webcamy, prognozy kłamią.
Jest mgła i mgła.
Są obłoczki snujące się, półprzezroczyste, dające nadzieję na prześwity, a kiedy już się prześwit zdarzy, jest naprawdę epicki. Tak, taka mgła to Marzenie Fotografa.
Jest też mgła jak mleko: ciężka, widoczność do kilkudziesięciu metrów, depresyjna, jak rozpylony beton.
O ile mgła jak mleko nie przeszkadza mi w Karkonoszach, gdzie mamy 300 km i 4 godziny jazdy, o tyle w Górnej Austrii, dokąd jechalibyśmy 11 godzin, żeby nic nie zobaczyć – już tak.
Największa wada wyjazdów samochodem? Zawsze można zmienić plany.
Największa zaleta wyjazdów samochodem? Zawsze można zmienić plany.
Super, że mogliśmy zareagować błyskawicznie i zamienić Hallstatt na Murzasichle, tylko trzeba uważać, bo z wyjazdu odłożonego o tydzień robią się dwa lata.
Więc jak już przepłakałam kwadrans w kiblu w pracy (szkoda łez i zajęłaś komuś kibel!, pocieszyła Luiza), posłuchałam intuicji i tak powstał plan B: Kraków na dzień i Tatry na trzy.
Sorry, Alpy. Następnym razem.
Przy okazji zamknę usta mojemu bratankowi, który powiedział, że ja jestem taka blogerka, co jeździ wszędzie po świecie, tylko nie po Polsce. Ja nie jeżdżę po Polsce? Ja? No faktycznie, ostatnio mało tego było.
Dlatego w samym tylko styczniu 2017 po Polsce mam zamiar jeździć 3 razy.
Jeszcze nie wiem, jak poradzę sobie z chronologią wydarzeń, skoro Kraków zostawiam na inną okazję, a zdjęcia zaczynają się dokładnie w połowie pierwszego szlaku, ale trzeba kuć żelazo, póki gorące – że tak zażartuję. Bo w górach było naprawdę zimno, od -20°C w dolinach, po -26°C i wiatr na szczytach. Według moich obliczeń odczuwalne temperatura to: – 150°C.
Ale jeśli sprawię, że chociaż jedna osoba spakuje plecak i pojedzie w góry, to uznam, że było warto zadzierać z Czasem.
Rusinowa Polana
Jest takie miejsce w Polsce, które jako pierwsze dogoniło Europę. To Zakopane – ceny już mają w pełni europejskie. Jestem dumna z mojego kraju.
Psychicznie byliśmy przygotowani, chociaż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko podrożało odkąd byliśmy tam ostatni raz (czyli… w sierpniu 2015).
Chętnie za bilety wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego zapłaciłabym 2x tyle, co za parking w Palenicy Białczańskiej (5 vs 20 zł za dobę). Jestem absolutnie pewna, że właściciel tego kawałka ziemi jest w pierwszej piątce najbogatszych Polaków.
W drodze do Zakopanego przekopałam cały internet w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: Ok google, jakie szlaki w Tatrach są bezpieczne zimą przy 3 stopniu zagrożenia lawinowego jeśli nie mamy raków, tylko rakiety?
Odpowiedź: tak ogólnie to żadne, chyba że asfalt do Morskiego Oka. Chodzi o to, że w górach nikt nie zapewni Ci 100% bezpieczeństwa, żeby w razie katastrofy nie było na niego.
Możecie się śmiać, że wybraliśmy szlaczki zamiast szlaków, ale ja tam z lawinami wolę nie zaczynać. Zwłaszcza, że na górach zimą znamy się średnio: raptem dwa wejścia na Śnieżkę i jedno na sześciotysięcznik.
Więc jest takie miejsce jak Rusinowa Polana: szlak króciutki, trochę pod górkę, polecany dla rodziców z małymi dziećmi i nie potrzeba czekana, żeby przejść go zimą.
Zaczyna się na tym samym parkingu, co szlak do Morskiego Oka, więc możecie upiec dwie pieczenie.
Szlak może banalny, ale widoki z Rusinowej w ten zimowy dzień mnie rozłożyły na łopatki.
Nie to, że zatkało kakao. Zatykało kakao. Można powiedzieć, że chodziłam z zatkanym kakao cały czas.
W mojej osobistej hierarchii krajobrazów: góry zimą są górą.
W górach zimą kondensuje się chyba wszystko, co najpiękniejsze na tym świecie.
Z Rusinowej Polany możecie iść dalej: na Wierch Poroniec albo Gęsią Szyję. Poszliśmy na Gęsią Szyję, bo szlak miał być 5 minut krótszy. Nie żałujemy (bo nie sprawdziliśmy, czy mamy czego).
Chamski Adamski w akcji. Krzyżuje szyki, krzyżuje szlaki.
W Przekroju jest krótki wywiad z autorem słownika nieprzetłumaczalnych słów.
Wiecie: duńskie hygge, to tureckie słowo na odbicie księżyca migoczącego w wodzie, angielski mindfuck. Bo co to jest mindfuck?
Mindfuck jest wtedy, jak zdejmiesz rakiety śnieżne i wydaje Ci się że masz takie małe i lekkie stopy. Za małe i za lekkie, żeby utrzymać resztę ciała.
Rakiety śnieżne wypożyczyliśmy na okoliczność chodzenia po śniegach na lodowcu Dachstein.
Zaskoczenie #1. Wcale nie wyglądają jak w kreskówkach.
Zaskoczenie #2. Wcale nie tak lekko się w nich chodzi, jako że same w sobie są dosyć ciężkie. Mnie na przykład bolały plecy.
Tak szczerze, przydały nam się tylko na śniegach Rusinowej Polany. Na reszcie szlaków wygodniej i lżej byłoby mieć po prostu raki – ale nie mogę powiedzieć, że się nie sprawdziły. Bo rakiety trochę zawierają w sobie raki, mają kolce: od spodu, z przodu i z tyłu.
Może byłoby nam lżej, gdybyśmy pamiętali, żeby zabrać kijki, które dostaliśmy na gwiazdkę. Ale jeśli dotąd nie mieliśmy kijków, to jak niby mogliśmy pamiętać o ich zabraniu?
Dolina Strążyska i Sarnia Skała
Doliny są jak flaki z olejem: nudne i się ciągną.
Dolina Strążyska ma tę zaletę, że ciągnie się przez 30 minut, a potem już wychodzi się na polanę. Albo wyżej, na Sarnią Skałę. Albo jeszcze wyżej, na Giewont.
Żartuję, zimą na Giewont nie wolno.
Zaraz mi napiszecie, że jest jeszcze wodospad!, ale ja nigdy nie byłam za wodospadami, więc nie liczę go jako atrakcji.
Swoją drogą, Sarnia Skała to mój pierwszy tatrzański szczycik. Miałam wtedy 9 lat i kondycję za trzech, bo po serii artykułów o ludziach, których przecięła na pół ruszająca winda, albo którzy spadli w pusty szyb, do domu, na siódme piętro wchodziłam tylko schodami.
Kasprowy Wicher
Muszę to wpisać na moją bucket listę, inaczej nigdy tego nie zrobię: wejść na Kasprowy Wierch. Na nogach. Własnych.
Ale jakoś nie mogę sobie odmówić, żeby nie wjechać. Zawsze sobie tłumaczę, że to taka oszczędność czasu. A cóż mamy cenniejszego niż czas, prawda?
Ok, są jeszcze pieniądze, bywają dosyć cenne. Podaję 2 patenty jak nie wydać 70-ciu złotych więcej, jeśli już zdecydowaliście się wjechać kolejką (zamiast przyjść pieszo i wejść pieszo, co kosztowałoby równe 0 zł).
Hack #1.To pięknie, że bilet na kolejkę linową na Kasprowy można kupić on line. Nie wiem tylko czy wiecie, że za ten cud techniki dopłaca się 30 zł od osoby (99 zł zamiast 69 zł). Rozwiązanie: przyjechać na tyle wcześnie (lub na tyle późno), żeby jeszcze (lub już) było pusto. Zimą godzina 8:30 wystarczy, zdążycie jeszcze na jajecznicę w Tatrzańskim barze mlecznym.
Hack #2. Z niewiadomych przyczyn parkingowy pod Kuźnicami wziął od nas ryczałtem 20 zł za cały dzień, bez pytania. A nas nie było 3 godziny. Nie robiłabym z tego problemu, przywykłam do bycia dojoną na wakacjach, ale staliśmy pod tablicą, na której wypisane były opłaty za godzinę (złotówka za pierwszą, każda kolejna 2 zł). Pan wyciągał coraz głupsze argumenty z kapelusza, aż wreszcie oddał na 15 zł (potem przybiegł, że zaczęła się czwarta godzina, więc jednak 13 zł!). Czyli da się wygrać, wystarczy się uprzeć.
Potwierdzamy każde słowo, które pojawiło się w mediach na temat arktycznych mrozów w Tatrach. W dolinach i na szlakach, mimo mrozu, jak się szło – to szło jeszcze rozpiąć kurteczkę. Ale na Kasprowym śmiało mogę powiedzieć, że tak nie przemarzłam jeszcze nigdy w życiu. Jeśli miałam problem z temperaturą -26 stopni i wiatrem to chyba znak, że himalaisty ze mnie nie będzie.
Ale serio, było tak zimno, że zamarzł mi filtr na obiektywie. Jak go zdjęłam, to zamarzła przednia soczewka obiektywu.
Tak zimno, że na czubku nosa zrobił mi się I stopień odmrożenia (charakteryzuje się przejściowymi zaburzeniami w krążeniu krwi w skórze, bólem, często silnym, bladością lub sinoczerwonym zabarwieniem skóry, obrzękiem, pieczeniem i świądem skóry). Zawsze to jakieś nowe doświadczenie, chociaż wyglądam teraz jak pijaczek.
Było tak zimno, że chociaż chciałoby się siedzieć i patrzeć, to się nie dało za długo. Próbowaliśmy w bufecie, ale tam z kolei szyby: gdzie zdążyły odmarznąć, tam zaparowały.
Tak zimno, że zajęło nam godzinę w aucie, zanim się jako tako rozgrzaliśmy i mogłam np. zdjąć rękawiczki.
I wreszcie: było tak zimno, że chociaż serce się krajało, nie podeszliśmy nigdzie wyżej. Nie umiałam sobie nawet wyobrazić spacerowania po grani w tym wietrze.
To było chyba najpiękniejsze, co widziałam w życiu. Piszę tyle samo żartem, co serio: i po co człowiek leciał 16 godzin do Patagonii, jak najlepsze widoki ma 8 godzin autem od domu?
Czy to tylko moje wrażenie, czy Giewont naprawdę wygląda głupio od dupy strony?
Nie umiem zdecydować, które z tych zdjęć miałoby nie być na fullscreenie. Bierzcie i jedzcie oczami z tego wszyscy. A potem jedźcie tam wszyscy.
Największa wada wyjazdów samochodem? Zawsze można zmienić plany.
Największa zaleta wyjazdów samochodem? Zawsze można zmienić plany.
Jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy wrócili samochodem w terminie. Zawsze jesteśmy dzień wcześniej. Ja tylko profilaktycznie wypisuję urlop na dodatkowy dzień.
Gdybyśmy nie mieli biletów na samolot na przykład do Izraela, to też byśmy wracali stamtąd po dwóch dniach. A jacy zadowoleni, że nam starczyło!
Oczywiście taką samą regułą jest, że gdy tylko odjedziemy na taką odległość, że nie będzie sensu wrócić – pojawią się wyrzuty sumienia.
Miała być Hala Gąsienicowa, a może i nocleg w Murowańcu, a była rejterada i kawa na stacji benzynowej. Ale oczywiście już kombinuję, kiedy pojedziemy następny razem.
Po tym, co zobaczyliśmy, mam tylko jedno pytanie: jak żyć, jak wrócić w góry latem po tym, jak się je zobaczyło zimą?
Epilog:
Widocznie jestem tak przywiązana do tradycji, że inaczej niż z wymiotami nie mogę skojarzyć wyjazdu do Zakopanego. Jak nie urok, to sraczka. Jak nie zatrucie pokarmowe, to grypa żołądkowa – Zarzygane i tak mnie dopadnie. 2006, 2015, 2017.
PS: wolę rzygać niż pić elektrolity.