Niezły Meksyk (& other stories)
Pozostałe posty z road tripa po Stanach znajdziecie TUTAJ.
3 życzenia do złotej rybki:
1. Pokój na świecie.
2. Żeby cukier miał zero kalorii.
3. Żeby powtórzyć cały wyjazd (albo chociaż USA) z tym stanem wiedzy, który mam teraz (i z tym aparatem, który mam teraz). Przez ostatni rok przemyślałam, przeczytałam i obejrzałam sobie całkiem sporo rzeczy. I może nadal nie podciągam się na drążku, ale podciągnęłam się w fotografii.
Fajnie widzieć postęp, ale tak niefajnie wrzucać zdjęcia sprzed roku, wiedząc, że dzisiaj byłyby dwa razy lepsze.
Koniec sekcji gorzkie żale. Jeszcze tylko przedstawię dzisiejszy porządek obrad, bo dzisiaj mamy 2-wpisy-w-1, taki prezent na Międzynarodowy Dzień Myśli Braterskiej (true story, to dzisiaj). Czemu tak? Największy wspólny mianownik to: za mało zdjęć na dwa osobne posty; ale mogę dorzucić też #ocean i #nadmiar czasu.
1. Najpierw jedziemy do Meksyku i nie jesteśmy świadkiem ani jednej strzelaniny z udziałem członków narkotykowych karteli.
2. Robimy dużo rzeczy jak z amerykańskich filmów i wyrażamy swoje zdanie na temat słynnej Pacific Coast Highway (spoiler: meh).
Cz. I. Wyszłam do Meksyku, będę wieczorem
Żaden, nawet w najbardziej na bogato wersji, plan nie zakładał, że odwiedzimy jakiś kraj Ameryki Centralnej. Jakby ktoś mi powiedział, że zahaczymy o Meksyk, to bym się tylko smutno uśmiechnęła i rozłożyła ręce – chętnie, ale kiedy?
Mówią, że potrzeba jest matką wynalazku. W naszym przypadku z potrzeby zagospodarowania wolnego czasu – w życiu bym nie przypuszczała, że skończymy wycieczkę krajoznawczą przed terminem – wyniknął wyjazd do Meksyku.
Byliśmy w Las Vegas, gdzie wielu zaczyna i kończy tour de parki narodowe. Do San Francisco został nam tydzień. Co robić? Rozebrać się i pilnować ubrań? Pluć, łapać i o ścianę chlapać?
Można, ale mam lepszy pomysł: do Tijuany tylko 4 godziny jazdy, tyle co z Poznania do Płocka (wliczając korek na wylotówce). Nigdy nie byliśmy bliżej prawdziwych meksykańskich tacos, a poza tym Polacos nie potrzebują wizy. Głupio nie skorzystać.
W Meksyku było wszystko, czego było nam potrzeba. Tak jak w Ameryce Południowej tęskniliśmy chwilami za ordnungiem (i rozumieniem tego, co się do nas mówi), tak w Stanach po dwóch tygodniach zackniło nam się za odrobiną bałaganu i streetfoodem. Ok google, navigate to: Mexico. A dokładniej: przejście graniczne San Ysidro.
Nigdy nie sądziłam, że o serialu kręconym w latach 2005-2012 powiem stary, ale pamiętacie taki stary serial Weeds? Był czas, w którym główna bohaterka przemycała narkotyki z Tijuany do San Diego – białej Amerykanki po 30-tce przecież nikt nie będzie trzepał. Problemem były nie kilogramy marihuany w aucie, a gigantyczny korek przed granicą. Tak gigantyczny, że do dziś pamiętam scenę, jak Nancy sika do plastikowego kubka po kawie.
Tego chcieliśmy uniknąć i dlatego auto zostawiliśmy na parkingu pod centrum handlowym przy granicy, co oczywiście jest zabronione. Udając, że wychodzimy na całodzienne zakupy (nic nas nie nauczyła historia z The Wave) – a tak naprawdę to wzięliśmy się za ręce i poszliśmy do Meksyku. Oczywiście im bliżej powrotu, tym bardziej się denerwowaliśmy, że samochód nam odholują.
Na przejściu czekaliśmy dosyć długo w obie strony (minimum półtorej godziny, o 11 rano i 20 wieczorem), ale nie tak długo jak ci w autach.
Na miejscu spędziliśmy 10 godzin i zaraz ktoś mi powie, żebym się nie wymądrzała, bo nic nie wiem o Meksyku (PS: zgadzam się) – ale pieczątka w paszporcie jest? Jest. Pokazać? Gdybym spisywała listę państw, które odwiedziliśmy, Meksyk byłby kolejny. I co mi zrobicie?
Bienvenidos a Tijuana.
Tijuana. Półtoramilionowe miasto, którego symbolem jest wielki stalowy łuk z napisem Witajcie w Meksyku (symbol of the bond between Mexico and the U.S.).
Jednocześnie miasto, przez którego główną plażę przechodzi wielki stalowy płot (granica amerykańsko-meksykańska), a brzeg patrolują okręty i helikoptery. Wszystko po to, żeby za dużo Meksykanów nie zalazło się po amerykańskiej stronie.
Za to w odwrotnym kierunku, proszę bardzo: w Meksyku jest taniej, prostytucja jest legalna, a pić alkohol można od 18 roku życia (vs 21 w USA). I choćbyśmy bardzo się starali wyglądać inaczej, to i tak byliśmy kolejną parą białasów, którzy przyjechali do biedniejszego kraju żeby trochę z niego pokorzystać. Mało tego, ja sobie wchodzę do nich jak do siebie, a oni do nas muszą się prosić.
Na pewno Wasze mamy teraz się zastanawiają: czy w Tijuanie jest aby bezpiecznie?
To prawda, że jeszcze niedawno na ulicach T.J. w porachunkach między kartelami narkotykowymi ginęło kilkaset osób rocznie i pewnie gdybyśmy się bardzo mocno postarali, moglibyśmy się znaleźć na potencjalnej linii ognia.
Ale nie chcę żebyście myśleli, że Tijuana = narkotyki i nieletnie prostytutki na ulicach (chociaż też). Myślcie raczej: Tijuana = piwo kraftowe, street art i centrum sztuki współczesnej. I malowane osły na ulicach. Bo Tijuana sporo dochodów ma z turystyki, a turyści nie lubią przyjeżdżać do miejsc, gdzie można zarobić kulkę, kupując magnes na lodówkę. No nie lubią i co im zrobisz.
Miasto zwiedziliśmy po łebkach. Nie byliśmy w żadnym muzeum, nie zajrzeliśmy do katedry, a łuk na głównym deptaku zobaczyliśmy mimochodem, wracając do Stanów. Biorąc pod uwagę, że w najbliższych latach przyjaźń ze Stanami raczej nie wypali, łuk można przemianować na pomnik koła rowerowego. Przynajmniej się nie zmarnuje.
To znaczy, byliśmy na najlepszej drodze do porządnego zwiedzania, zaczynając od hali targowej (Mercado Hidalgo). Tamales z kurczakiem (zaskoczyły mnie, bo w Peru znałam tamales bez mięsa i na słodko) i najlepszych tacos na mieście (El Gordo), ale potem spotkaliśmy Carlosa i tradycyjne zwiedzanie się skończyło.
Nie wiem, czy ceny w miejscu, gdzie przetacza się wielu Amerykanów i ich dolarów są reprezentatywne dla Meksyku, ale nie było tak tanio, jak by się można spodziewać. Tacos od 2 USD (8 zł), a na osobę warto zamówić po kilka (a może to tylko my, może normalnym ludziom po jednym wystarczy).
Ale co by nie mówić, Meksyk jednak JEST tańszy niż USA, więc kupiliśmy kilka dóbr luksusowych na których normalnie nie było nas stać. Do koszyka w supermercado wpadły: czekolada w proszku do picia (z piankami; dla Tomka) i rozjaśniająca farba do włosów (dla mnie).
Moje pierwsze wrażenie – wszędzie piniaty! Zupełnie jak w filmach! Miałam ochotę kupić jedną dla samego faktu posiadania, ale tak jakoś, na chęciach się skończyło, co ja bym zrobiła z minionkiem wielkości 7-letniego dziecka? Teraz oczywiście żałuję, jakieś zastosowanie zawsze by się znalazło.
Jak sobie pomyślę, że do tej pory myliłam owoc chlebowca (jackfruit) z durianem i dlatego nie chciałam go jeść, ilekroć mieliśmy okazję w Azji, to płaczę. Chlebowiec jest pyszny.
Po internecie krąży plotka, że niedojrzały jackfruit smakuje jak długo gotowana wieprzowina. Zgłaszam się do wielomiesięcznych testów.
Tu nastąpił koniec tradycyjnego zwiedzania – bo poznaliśmy Carlosa, a właściwie Carlos poznał nas. Nie w tym sensie, że rozpoznał (¡Hola Niesmigielska!), ale zagadał doskonałym angielskim.
Zdarzyło nam się coś, co pewnie wszystkim innym w podróży zdarza się ciągle – znaleźliśmy swojego człowieka na drugiej półkuli, z którym nie mogliśmy się nagadać: o Meksyku, o Europie, o jedzeniu, o Stanach. O Trumpie – nie; był marzec, więc Trump jako prezydent USA nie był wtedy nawet jeszcze tematem do żartów.
Carlos przeprowadził nas przez Zona Norte (dzielnica Czerwonych Latarni, tylko niebezpieczna) i zaprowadził na prawdziwe mole poblano do bistro, które nazywa się Antojitos (pol. zachciewajki). Nazwa 10/10: mięso z sosem czekoladowym to była moja zachcianka, odkąd jako dzieciak obejrzałam program o kuchni meksykańskiej.
Spędziliśmy z Carlosem chyba najbardziej wartościowy dzień z tych 3 miesięcy.
Dla mnie tu gdzieś przebiega różnica między podróżowaniem, a wyjeżdżaniem.
PS: wiecie, że wszyscy na świecie śmieją się naszych banknotów, że są takie małe?
W kategorii: najdziwniejsza granica na świecie, playa de Tijuana jest ex aequo z pofalowanym płotem postawionym na wydmach. Zgadliście: też między USA, a Meksykiem – niedaleko zresztą stamtąd.
Oczywiście to nie jest tak, że wystarczy przepłynąć dookoła płotu i jest się w raju. Ale jeśli nie zauważą Cię z okrętów, helikopterów i przejdziesz przez pas ziemi niczyjej – to gratulacje, jesteś w Stanach. To też nie znaczy, że jesteś w raju.
Jeśli jesteście rozdzieloną rodziną, to możecie podejść no do płota raz w tygodniu, w weekend, od 10:00 do 14:00. Wtedy też Border Church odprawia dwie msze równolegle, po jednej dla każdej strony.
A jeśli się dobrze przypatrzycie, zobaczycie, że jedno przęsło pomalowane jest na niebiesko – pod odpowiednim kątem i przy sprzyjającym wietrze wydaje się, jakby zostało wymontowane – to Ana Teresa Fernandez i jej praca Erasing the border.
Słodko-gorzka ciekawostka: od strony amerykańskiej miejsce przylegające bezpośrednio do granicy nazywa się… nie zgadniecie jak.
Friendship Park!
To tyle z Meksyku. Pewnie miałabym więcej zdjęć, dłuższe story i magnes na lodówkę, gdybyśmy pochodzili po mieście we dwójkę, zamiast pić kawę we trójkę. Czy bym się zamieniła? W życiu. Nunca.
Część II. Pacific Coast Highway.
Dorzucona gratis do planu wyjazdu, w ostatniej chwili. I tak jesteśmy nad oceanem, więc równie dobrze możemy zahaczyć o Los Angeles (będzie następnym razem) i przejechać się jedną z najsłynniejszych dróg na świecie. Ostatecznie, co nam szkodzi. A pochwalić potem się można.
Ja wiem, że każdemu według jego potrzeb, ale naszym zdaniem, gdy ma się ograniczony czas, to nie opłaca się zamieniać jakiegokolwiek parku narodowego na jazdę wzdłuż kalifornijskiej jedynki. Ładne wybrzeże, to nie jest aż taka rzadkość na świecie – a: kaniony, pustynie, góry w bliskiej odległości od siebie – już tak.
Mijaliśmy kolejno wszystkie te znane miasteczka: Monterey, Big Sur, Santa Monica – ale dla nas to było tylko: kolejne molo, następna plaża, znowu klify?
Mieliśmy podobnie, jak na Maderze. My wiemy, że tam jest ładnie. Ale tego nie czujemy.
To były najsłabsze dwa dni pobytu w Stanach, i to mimo że:
– widzieliśmy z bliska kolonię słoni morskich niedaleko San Simeon
– wydziargaliśmy wyznania miłości na kolorowej plaży (Pfeiffer Beach State Park)
– staliśmy nad wodospadem, którego woda spada prosto do morza (McWay Falls)
– jedliśmy tacos na plaży w Santa Barbara (ok, więc faktycznie puszka chili i tacos z marketu to nie to samo, co w Meksyku)
– patrzyliśmy jak zachodzi słońce nad Santa Ana.
Dla 9 osób na 10 to pewnie chore, że nam się mało podobało, ale bierzcie poprawkę, że my jesteśmy specyficzni i plaże nas nie biorą.
Teraz trochę żałuję, że nie zostaliśmy dłużej w San Diego (tzn. dłużej niż trwa wzięcie prysznica w ramach wstępu na basen) zamiast rozdrabniać się na mniejsze miejscowości po drodze – ale kto to wiedział. Na pewno nie ten, kto musiał planować od zera, na kolanie, z dnia na dzień, jak my.
Statystycznie, w tym odcinku robimy najwięcej rzeczy jak z filmów na akapit:
citybreak w Tijuanie, jazda przez Big Sur, a teraz jeszcze pranie w pralni (nie wypadało nie zagrać na automatach) i mecz baseballa (juniorów, ale dziecko też człowiek).
Niesamowite, że mamy 27 lat, od 13-stu jesteśmy w Unii Europejskiej, a od kilku regularnie wyjeżdżamy za granicę – a nadal siedzą w nas obrazki, których się naoglądaliśmy w filmach. Na widok pralni samoobsługowej na zadupiu (ale w Ameryce!) czujemy się jak w wielkim świecie. Wow, ile pralek. Wow, pół godziny i rzeczy suche.
Ciekawa jestem, do jakich światów wzdychały amerykańskie dzieci na początku lat ‘90.
PS: Pranie ubrań to jedyna rzecz, która w Stanach Zjednoczonych jest tańsza niż w Boliwii. Wystarczy mieć przy sobie kilka ćwierćdolarówek.
50 rzeczy, których nie wiecie o Tomku: w dzieciństwie bardzo lubił patrzeć na obracające się w pralce pranie. Więc dla niego wizyta w amerykańskiej pralni, gdzie stoi kilkadziesiąt pralek i suszarek na raz musiała być co najmniej tym samym, czym dla mnie Wielki Kanion.
Kolejny obrazek jak z Desperate Housewives: mecz baseballa w San Diego. Wiecie – sobota rano, mamuśki odwiozły SUVami dzieci na boisko i teraz siorbią dużą latte na trybunach. Jedną z takich american moms zagadnęłam o robienie zdjęć – wiecie: dzieci poniżej 10 roku życia, aparat fotograficzny, te sprawy. To Ameryka, lepiej zapytać niż się potem tłumaczyć z twarzą przyciśniętą do gleby, że to tylko na bloga.
Więc zagadnęłam jedną z takich mam i nasza rozmowa była zupełnie nie jak z filmu: typowa amerykańska mama siedmiolatka okazała się podcastowym nerdem, ze specjalizacją: polityką krajowa i zagraniczna. Zawstydziła nas swoją wiedzą i przekonaniem, że skoro jesteśmy z Europy, to doskonale się w geopolityce orientujemy, w przeciwieństwie do Amerykanów. Owszem, orientujemy, ale w zakresie od trochę do o tyle, o ile.
Doskonały moment, żeby napisać, że nie warto wierzyć stereotypom – ale nasza rozmówczyni sama przyznała, że jest jedną na milion. I że reszta Amerykanów faktycznie ma w pompie sprawy, które nie dotyczą ich bezpośrednio. Więc trochę wracamy do punktu wyjścia: na lotnisku w Fort Lauderdale, mili skądinąd państwo, mieli zagadkę: w jakim stanie leży miasto Poland.
Odpowiedź: w jakim stanie? W ruinie, hehe.
Dzisiaj były rzeczy jak z filmów, za tydzień będą miejsca jak z filmów (i seriali, a Beverly Hills 90210?). Za tydzień jeździmy po Los Angeles.
PS: będzie zestawienie amerykańskich śniadań, oraz ujawnię ile pancakes zjadł Tomek, w ramach unlimited pancakes stack na śniadanie. Możecie obstawiać, ale i tak nie zgadniecie.