Ciepło jak na Islandii cz. II
Pozostałe posty z Islandii (z 2013 i 2015 roku) znajdziecie TUTAJ.
W poprzednim odcinku: hurraoptymizm! Przylecieliśmy na Islandię! Wszędzie biało! Widzieliśmy zorzę, a to dopiero pierwsza noc! Chodzimy po lodowcu! Jakie ładne słońce! A jeszcze przed nami jaskinia lodowa! Mam taką wprawę w byciu zimą na Islandii, że aż poświęcam temu cały post.
W dzisiejszym odcinku: deszcz. Deszcz. Deszcz. Grad. Deszcz. Trochę śniegu (ale niewiele).
Do tej pory o islandzkiej pogodzie tylko czytaliśmy u innych, myśląc: peszek albo: przesadzacie. Aż zaczęło padać i to od razu tak, że nie nadążałam z wycieraniem soczewki obiektywu. Cały śnieg został dosłownie wymyty i nawet nie czuliśmy, że jest ciepło (6 stopni w lutym…), bo jak tu czuć ciepło, jak wszyscy przemoknięci, podgrzewane fotele tylko z przodu samochodu i po 3 chętnych na jedno miejsce?
Nie przejmujemy się na zapas – może i nie ma ładnej pogody, ale przynajmniej w planach jest jaskinia lodowa. To znaczy, była – dopóki nie zalogowałam się na maila w hostelu. Wiecie co się dzieje z jaskiniami lodowymi, jak mocno pada? Są zalewane, nie da się do nich wejść, a na mailu znajdujesz przeprosiny od firmy, która organizuje zwiedzanie. Sorry, taki mają klimat.
Tym bardziej cieszę się, że pojechaliśmy w większym towarzystwie. Bo kiedy drugiego dnia śnieg stopniał całkowicie, a zorza nie pojawiła się do końca wyjazdu, to zawsze mieliśmy siebie.
Więc jeśli jesteś zamknięty cały dzień w samochodzie z 5-cioma osobami, pada deszcz, wycieraczki piszczą, i nie masz przy sobie słoika z pytaniami, to najlepszą rozrywką jest pranie brudów. Oczywiście wzajemne. Poproście kiedyś Artura, żeby opowiedział historię, jak Ania zrobiła na obiad spaghetti. Z parówkami zamiast mięsa i ryżem zamiast makaronu.
Ja z kolei, jak czuję, że znamy z kimś dobrze, chętnie opowiadam jak poszłam w tango z obcym facetem – na spacer, a potem na kawę (do niego do domu). To jeszcze nic: byłam wtedy w związku z Tomkiem. To jeszcze nic: żeby mieć pewność, że się spotkamy, daliśmy sobie w zastaw swoje dowody osobiste.
No co, asertywności trzeba się nauczyć.
Na tym właśnie polega przewaga wyjazdów w grupie nad wyjazdami we dwójkę. Nie musi się wiele dziać, żeby było śmiesznie. Nie mówiąc o tym, że ja znam historie Tomka na pamięć (wiecie, że raz jak Adamski miał chomika to dopiero po kilku dniach się zorientował, że mu zdechł? – Myślałem, że śpi!), tak jak on moje.
PS: największy wybór samochodów znajdziecie na Rental Cars.
Smutna wiadomość: jeśli mamy 27 lat i nadal nas bawi rysowanie penisów, to chyba znaczy, że już z tego nie wyrośniemy. Mogę się założyć, że skończę siedemdziesiątkę i dalej będę kazała powtarzać (tym razem prawnukom) szybko na głos:
Hint: nie wyjdzie jeśli zamiast D wstawicie inną literę.
Tak jak czasami biura podróży zapraszają celebrytów jako atrakcję turnusu (moja siostra była w Turcji z Krzysztofem Ibiszem), tak i nas można by wynajmować jako kompanów w podróży. Mamy jeszcze wolne terminy na 2018 rok.
Suche żarty w towarzystwie to jedno, ale po cichu liczyłam na jeszcze jeden efekt uboczny. Że będę miała świadków na chamstwo Tomasza.
W anonimowym zmyślonym badaniu 5 na 5 ankietowanych na pytanie: czy uważasz, że Adamski faktycznie jest chamski? – odpowiedziało, że tak. Jak to napisała jedna z uczestniczek wyjazdu (dane do wiadomości redakcji): robi to często w białych rękawiczkach.
Adamski. Chamstwo w białych rękawiczkach. Tomka nowe copy.
Co do samych atrakcji, to czy naprawdę komuś się chce czytać o jeździe wzdłuż islandzkiej drogi numer 1? Albo już byliście na Islandii, albo macie kupione bilety, albo widzieliście na youtubie video Inspired by Iceland. Nic nowego pod słońcem Islandii. Nie ma potrzeby, żebym szczegółowo opisywała jak i gdzie.
Tak padało, że przyjęłam strategię cieszenia się małymi rzeczami. Co ciekawe, byliśmy tu trzeci raz, a każdą z tych rzeczy widzieliśmy po raz pierwszy:
– kanionik Fjaðrárgljúfur.
– bazaltowa “podłoga” w Kirkjubæjarklaustur. (Pytacie, co robi Ania na zdjęciu? Jest parkiet, więc Ania tańczy, logiczne).
– Hofskirja – kościół z dachem porośniętym mchem.
– Hotdog z boczkiem na stacji N1.
Jak na Islandię to nie są wielkie rzeczy, ale w naszej sytuacji naprawdę bym nie wybrzydzała.
Czy ja naprawdę ostatnio napisałam, że lodowce najpiękniejsze są zimą?
Bo miałam na myśli _zwykłą_ zimą, taką że pada śnieg i dzwonią dzwonki sań, a nie: temperatura powyżej zera i ulewne deszcze. W przeciwnym razie jest ryzyko, że woda w lagunie lodowcowej będzie przypominać kolorem burą zupę, którą już raz ktoś zwymiotował.
Na zdjęciach: Vatnajökull i Svinafelsjökull. Nad ten pierwszy prowadzi ścieżka z centrum informacji Parku Narodowego Vatnajökull, a na ten drugi musicie wypatrywać zjazdu z głównej drogi. Czy warto? Na szczęście do lodowca zawsze warto.
PS: To uczucie, kiedy po ulewie wychodzi słońce i myślisz, że teraz, to już karta się odwróci.
To uczucie, kiedy po 3 minutach słońce chowa się z powrotem. Na dwa dni.
Pamiętajcie, że jak ktoś się chwali, że tyle razy na wakacjach widział tęczę, to znaczy że przynajmniej tyle razy mu padało.
PS: gdzie nie poszliśmy, za każdym razem na lodzie leżały w idealnej rozsypce niewielkie kamienie. Ufo? Meteoryty? Flat lay na instagram?
Sytuacja się wyjaśniła, po tym jak nadeszli mężczyźni. Po prostu każdy, odruchowo, bezwarunkowo, podnosił z ziemi kamień i próbował rzucić jak najdalej.
Za to czarna plaża pod Jökulsárlón dała radę!
Bryły lodu dla koneserów gatunku, każdy rodzaj, każda wielkość. Obłe i kanciaste. Z uwięzionymi pęcherzykami powietrza i bez.
Czarny piasek, biały lód, szare niebo – a ubranka turystów kolorowe. Tyle fotookazji do wygrania.
I tylko panny młodej mi żal. Co z tego, że będzie miała zdjęcia ślubne z Islandii, skoro i tak umrze na zapalenie płuc.
Troszkę nieetyczne, ale wszyscy (prawie; tylko nie Artur – pozostał człowiekiem z zasadami do końca) zrobiliśmy gryza wędzonego wieloryba od Michała, skoro i tak kupił całe opakowanie. W smaku: więcej dymu z fajek niż mięsa.
Z nowości: wreszcie kupiliśmy sobie suszoną rybę, którą na Islandii w sklepie można kupić tako samo łatwo jak u nas chleb. Zjadłam mały kawałek z Tomkiem na spółkę i chętnie podam opakowanie dalej, bo nawet zawinięte w reklamówkę śmierdzi nam w lodówce, a prędko go nie dokończymy. Wymienię się za czekoladę (albo nawet za czekoladkę); odbiór osobisty Poznań Grunwald i Poznań centrum.
Czy Jökulsárlón, najpiękniejsze miejsce na Islandii, może wyglądać niespektakularnie? Lepiej nie zaklinajcie się na życie Waszej matki, że nie.
To była dla mnie największa niespodzianka tego wyjazdu. Odpowiedź brzmi: może, pod warunkiem, że dzień wcześniej wystarczająco mocno będzie wiało i padało.
A teraz rzuć kamieniem.
A teraz wejdź do kibla i udawaj że sikasz.
Nie jest lekko wyjeżdżać z blogerami. Najbiedniejszy w tym wszystkim był Artur, jako jedyna osoba nie fotografująca / nie videofilmująca / nie robiąca selfie – za to pozująca. Chcąc niechcąc – ale przecież ten człowiek wygląda jak Wiking (i nawet umie mówić po szwedzku).
Poza tym nie wierzę, że Bieguni zapakowali te islandzkie swetry do bagażu rejestrowanego, tylko po to, żeby im było ciepło. I ani razu przez myśl im nie przeszło, że się przydadzą do zdjęć.
Teraz myślę, że mogłam ich bardziej pomaglować przed obiektywem. Ja bym miała zdjęcia i Bieguni mieliby zdjęcia. Destination wedding photographer wizualizacja level up.
Jeśli myślicie, że nasze zdjęcia grupowe są zabawne, to poczekajcie aż zobaczycie film Michała, który nagrywał nas zdalnie ze statywu. Kto nie skacze ten z policji!
Od lewej: Tomek i Ela z niesmigielska.com, Artur i Ania czyli Bieguni i Kasia i Michał (Połącz kropki).
A skoro już jesteśmy przy filmie: przejrzałam materiały. Zrobiłam selekcję. Ściągnęłam Lightworks. Napisałam scenopis. I tylko jeszcze za montowanie się nie zabrałam. Na szczęście nie mam muzyki, więc mam bardzo dobrą wymówkę, żeby prace stały w miejscu.
Czasem ktoś pyta, czy nie zrobić nam (mi i Tomkowi) zdjęcia – na co my zazwyczaj odmawiamy. Jesteśmy zabawni, uroczy, inteligentni – ale po prostu nie wyglądamy. Myślę, że nam nie dałby rady nawet Rafał Bojar, ale chciałabym zobaczyć, jak próbuje.
A próbowała Anna Szulc-Krawczyk Photography.
Kiedy życie daje Ci cytryny, zrób z nich lemoniadę ukiś je po marokańsku i dodaj do tażina.
Kiedy odwołują Ci wycieczkę do lodowej jaskini – idź chociaż na trekking w rakach po lodowcu. To znaczy, tylko jeśli wcześniej nie byłeś – my podobny spacerek zaliczyliśmy w Patagonii i do ostatniej chwili nie wiedziałam: iść, nie iść? Nie poszliśmy. 500 zł piechotą, nomen omen, nie chodzi.
Ci którzy byli (Kasia, Michał i Arturek) mówią: iść – ale tylko raz. Więc z naszej szóstki tylko Ania przegrała życie.
My w tym czasie (Ania, Tomek i Ela) – czego to nie robiliśmy. Zaczęło się od szaleństwa zakupowego w markecie w Viku, a skończyliśmy na nieudanej próbie wjazdu w interior.
W samym Viku nie mogłam normalnie spacerować po czarnej plaży po tym, jak u Marcina przeczytałam, że jest tam wyjątkowo łatwo zostać ciśniętym przez falę o skały / zassanym przez ocean do wody. Wystarczy się w złym momencie odwrócić do selfie – i już Cię nie ma. Może się odnajdziesz na wybrzeżu kilkaset metrów dalej, może nie.
Nie dajcie sobie wmówić, że Golden Circle to zbiór największych atrakcji na Islandii. Golden Circle to zbiór atrakcji, które warto zostawić sobie na ostatni dzień – i zrobić, pod warunkiem, że ma się jeszcze czas.
Z jednym wyjątkiem. Uwaga: ma on zastosowanie tylko zimą.
Pamiętam jak przez mgłę (co jest dosyć zabawne, bo wtedy mgły nie było, za to teraz – tak), że w 2013r. nad Gullfossem popatrzyliśmy po sobie, postaliśmy odpowiednio długo, żeby atrakcję można było uznać za zaliczoną, i poszliśmy.
Gullfoss, wielkie mi co. Wodospad znany z tego, że jest znany.
Na szczęście zimą następuje zwrot akcji, o 360 i jeszcze 180 stopni.
Wszystkiego nam odmówiono na Islandii: zorzy, śniegu, zachodów słońca, jaskinii lodowej, więc nie miałam specjalnych nadziei – na cokolwiek. Psychicznie byłam przygotowana na niezobaczenie niczego ciekawego.
Wtem! Wszędzie zrobiło się biało.
Śnieg okazał się klamrą kompozycyjną naszego wyjazdu: otwierał go i zamykał – chociaż wolałabym, żeby zamiast spinać nam Islandię stylistycznie, nic robił, po prostu sobie leżał wszędzie dookoła. Tam gdzie jego miejsce w lutym.
Zdanie na temat Gullfossa zmieniam całkowicie – przepiękny! – pod warunkiem, że oglądany zimą.
Paulina podpowiedziała, że sklep z pamiątkami koło Gullfossa jest to perfekcyjne miejsce na wyposażenie się w pamiątki, dlatego, że one tutaj są naprawdę ładne i jest ich spory wybór.
Czytam to i myślę sobie tak: lubię Paulinę, więc nie chcę jej sprawiać przykrości i nie będę tego komentować. Ładne pamiątki na Islandii? Jasne, a jednorożce istnieją i biegają po tęczy.
Wy tego nie widzicie, ale właśnie weszłam pod biurko i robię hau hau.
Na Islandii AD 2017 wyrobili się jeśli chodzi o pamiątki.
Poprzednio nawet gdybym bardzo chciała, to nie miałabym na co wydać kieszonkowego – gumowy magnes na lodówkę z maskonurem mnie nie interesuje, wolę nie przywieźć żadnego niż przywieźć brzydki. Do kompletu były równie brzydkie kubki, breloczki i pocztówki. Ręce opadały, kraj taki piękny, a pamiątki takie paskudne. Poza swetrami – ale przed kupnem swetra mam nadal barierę psychologiczną. 600zł za coś, czego nie założę, bo się będę bała, że się spocę? A jak się spocę, to trzeba uprać, a nie wiem jak to uprać, żeby nie zniszczyć? Nie.
Islandia AD 2017: hulaj dusza. No to hulała dusza: kawę sobie piję w islandzkim kubeczku, przy kluczach dynda mi islandzki breloczek, w ramce mam islandzką akwarelę z maskonurami – i tylko chwilówkę spłacam polską.
Nie wiem czy się ze mną zgodzicie, ale ponownym odwiedzaniem raz zobaczonych miejsc rządzi niepisane prawo sinusoidy:
1. jest szansa, że rzeczy, które nie zawiodły za pierwszym razem – zachwycą.
2. jest ryzyko, że rzeczy, które zachwyciły za pierwszym razem – zawiodą.
Jak zwykle, wszystko rozbija się o oczekiwania.
Na przykładzie półwyspu Reykjanes (znany z lotniska, basenu i klifów i miejsc aktywnych geotermalnie): spoko (2013), słaby (2015), spoko (2017).
Reykjanes zostawiliśmy sobie na ostatnie godziny – w razie gdyby jednak złapała nas nagła i gwałtowna śnieżyca, żebyśmy mieli blisko do lotniska.
Akurat to ostatnie miejsce w Islandii, gdzie spodziewałabym się zastać obecny śnieg – a był. I po co jechaliśmy kilkaset kilometrów na wschód, skoro wystarczyło nie ruszać się z miejsca? Ile hot dogów z boczkiem kupilibyśmy za pieniądze zaoszczędzone na paliwie!
PS: jeśli chcecie zobaczyć coś niesamowitego, skręćcie na Krisuvik, gdzie jednocześnie dymi podziemny wulkan i leży śnieg. Mindfuck gwarantowany. Latem to nie to samo.
PS: Nie sądziłam, że do takich rzeczy trzeba dojrzeć (myślałam, że dojrzewa się raczej do olewania takich atrakcji), ale może następnym razem skusiłabym się na Blue Lagoon? W celach wyłącznie estetyczno-fotograficznych, oczywiście.
Jeśli widzicie zdjęcia Tomka, stojącego pod lotniskiem z reklamówką Bonusa, to chyba znaczy, że już koniec balu.
nawet nie jest mi smutno, bo i tak za półtora roku wrócimy. Mamy zorzę polarną i jaskinię lodową do pomszczenia.