Co u ciebie przedwiośniem?
Co u ciebie, edycja przedwiosenna, czyli dzieła wybrane zdjęcia zebrane za okres: od ostatniego wpisu z tej serii do pierwszego wyjścia na dwór w jeansowej kurtce.
Zapomnijcie o Żeromskim, od tej pory przedwiośnie nie będzie kojarzyło Wam się z Cezarym Baryką, tylko z: kotami, owłosionymi torsami, wesołymi pogrzebami, małymi dziećmi i sernikiem. Do kanonu lektur raczej nie trafię, a szkoda, bo trochę lepiej się mnie czyta.
I może tyle tytułem wstępu, bo mamy dużo materiału do przerobienia (przescrollowania). Pozytywizm to przy tym pestka.
Przegląd przedwiośnia zaczynamy w rodzinnym gronie.
Raz na jakiś czas próbujemy delikatnie wypchnąć naszego kota w stronę macierzy – to jest, na łono natury. Wzięliśmy go ze wsi 7 lat temu, a podobno wieś z człowieka nie wychodzi nigdy, może z kotami też działa? Docelowo obrazek prezentuje się tak: my piknikujemy na kocyku, a Kejter gania za motylkami – ale tylko tymi latającymi blisko, bo jest uwiązany na smyczy do palika. Albo: my na działce u teściów, a Kejter rozkopuje grządki. Zawołany, posłusznie wraca.
Zwykłe rzeczy, inne zwierzęta jakoś potrafią.
Do dworu przyzwyczajamy go metodą bardzo małych kroków. Na przykład wychodzimy z nim na smyczy pod blok – na krótko, do momentu, w którym Kejter zaczyna się rzucać całym ciałem o beton.
Albo podczas mycia okien pozwalamy mu wyjść w uprzęży na parapet. W tym roku szło gładko, dopóki Kejter nie postanowił sprawdzić, czy się zmieści w doniczce o wymiarach keksówki. Nie zmieścił się, a blizny na rękach smarujemy nagietkiem do dzisiaj. I tak co roku.
Aha, fundujemy mu taką traumę bo on wiecznie ucieka z domu, a przy uchylonym oknie potrafi siedzieć godzinami. Wygląda przy tym, jakby bardzo chciał na dwór.
Oj, Kejter. Niewychodzący się urodziłeś i niewychodzący umrzesz.
Zmieściłam dwa przekazy podprogowe w powyższym akapicie:
1. Patrz mamo, umyliśmy okna!
2. Fajną Tomek na koszulkę? Prezent urodzinowy ode mnie (są też damskie).
Obudziłam się o kilka dni za późno – przecież te zdjęcia to byłby idealny dowcip prima aprilisowy: patrzcie, mamy dziecko! A nie, żartowaliśmy. Dziecko jak najbardziej prawdziwe, ale nie nasze (siostry Tomka), ma na imię Jan i jest najspokojniejszym, jakie widział świat. Powinszować! Poprosimy przepis na takie.
A poniższe zdjęcia są próbą odpowiedzi na pytanie, jak bym się czuła jako fotograf rodzinny. Ale nie taki fotograf, że noworodek na zdjęciach przypomina figurkę z wosku i leży w płatkach kwiatów (nawiasem mówiąc, dla mnie takie zdjęcia są mocno niepokojące, wyglądają jak zrobione post mortem), tylko takie naturalne, że rzeczy dzieją się same, a ja tylko obserwuję i naciskam spust migawki.
Dobrze bym się czuła.
Jako fotograf kobiet w ciąży również.
Słuchajcie, jakie znacie sposoby, żeby wywołać poród? Dominika wypróbowała już wszystkie, łącznie z myciem okien, więc może wpisywanie miast pomoże? Na pewno nie zaszkodzi.
Nawiasem mówiąc, wszystkie dziewczyny w ciąży jakie widzę, mają bardziej zadbane ciała niż ja.
A Michalina (pod warunkiem że się urodzi) ma u mnie dożywotnio fotousługi gratis.
Człowiek uczy się na błędach (2 lata temu błąd polegał na organizowaniu wszystkiego przez facebooka i pozwolenie żeby jubilat na godzinę przed zobaczył jak mi wyskakuje powiadomienie 26 urodziny chamskiego adamskiego). W tym roku zero amatorki. Jak?
Zorganizujcie dwie imprezy – o ile pierwszej Tomasz troszkę się spodziewał, o tyle drugiej – już nie. Dla wzmocnienia efektu nie posprzątajcie w domu, można też rozstawić suszarkę z praniem (bo przecież nie przyjęłabyś gości jakby się suszyło pranie). Nie przyjęłabym? Challenge accepted.
W ogóle okazji do spotykania się i grania, nigdy za wiele: karnawał, sobota, wolne popołudnie. Trochę to koliduje z moim planem zrzucenia 4 kilogramów, ale jakby tak się zastanowić, co jest więcej warte: odmawianie sobie wszystkiego i rozmiar 34 czy: towarzystwo i jedzenie, ale rozmiar 36 – to jednak życie wydaje mi się ciut za krótkie, żeby nie jeść pizzy.
Zaraz znajdziecie odpowiedź na pytanie dlaczego nigdy nie ma mnie na zdjęciach? Bo jak już jestem, to wyglądam tak (fot. Artur Krawczyk Photography).
Nie załapałam się na dzieciństwo na wsi – odkąd pamiętam moja babcia mieszkała w bloku. Podobno mam wujka-sołtysa, ale nie utrzymujemy z nim kontaktu.
Nie dla mnie takie wspomnienia jak ganianie gęsi, jazda ciągnikiem i wpadnięcie do korytka ze świńską krwią (true story). Dlatego jak mam okazję odwiedzić dziadków Tomka, to wszystko wydaje mi się takie atrakcyjne, najbardziej piec z fajerkami.
Dla mnie tyle samo frajdy, co dla babci Tomka przyjęcie niespodzianka na 90-te urodziny. A przynajmniej, mam nadzieję!
Luiza przyjechała do Poznania chyba w najbardziej ponury dzień roku. Całe szczęście, że był sernik.
Wiecie, kiedy mnie nie zapytać, to nigdy nie jem słodyczy. Ale jak taki gość przyjeżdża, to chyba nie będę stroić fochów i dziubać sałatki?
Luiza zawsze tylko obiecuje, że zjemy absolutnie wszystko, a potem wymięka na ostatnim serniku i muszę jeść go sama. Ale nie szkodzi, nie widzę powodu, dla którego nie można by się żywić tylko sernikiem – zawiera wszystko, co potrzebne organizmowi: białko (dużo), tłuszcze (dużo) i węglowodany (dużo). Zaspokaja też potrzeby towarzyskie, nastraja do zwierzeń. Testowałam różne i nadal uważam, że najlepszy w La Ruinie.
Zdjęcie z małym paluszkiem 100% niepozowane.
Czy pogrzeb może być wesoły? Może, o ile jest to pogrzeb zimy.
Pogrzeb zimy w Poznaniu zasługuje na wpisanie na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Bez podlizu – to naprawdę moja ulubiona miejska uroczystość. Wasza też by była:
wyobraźcie sobie, że możecie zatańczyć poloneza na głównym placu miasta – z wiankiem na głowie. I z kocimi wąsami namalowanymi na twarzy (to ja). A potem przejść przez całą starówkę nad rzekę i utopić Marzannę.
Rok temu o tej porze byliśmy w Stanach – więc wiemy, jak to boli, nie móc uczestniczyć. W tym roku druga połowa marca była nietykalna. Nic nie planujemy, nie ruszamy się z domu, dopóki nie ogłoszą terminu pochodu!
Pochód w tym roku z twistem, bo najpierw odbyło się zbiorowe wicie wianków. Niestety kwiaty były dostępne do wyczerpania zapasów i za karę za to, że się spóźniliśmy, mój wianek składał się z 99% słomy i 1% kolorowych nici.
50 rzeczy, których o mnie nie wiecie: nie umiem pleść wianków.
50 rzeczy, których nie wiecie o Tomku. Umie pleść wianki. I to jakie porządne.
Przy okazji niechcący wypowiedziałam się do telewizji (niestety, nie tej co bym chciała) – z całej mojej bełkotliwej wypowiedzi zostało jedno zdanie. Tomek mówi wprost, że wyszłam jak wariatka, a Dominika trochę łagodniej – jak bardzo pozytywna osoba. Wychodzi na to samo.
Zakład?
Tu na razie jest post industrialne ściernisko, ale będzie największy makerspace, jaki widział świat. Maker-co? Takie miejsce, gdzie na jednym piętrze uspawasz sobie ramę do łóżka, na drugim uszyjesz sukienkę, na trzecim wyszlifujesz blat, na parterze zrobisz sesję foto, a w piwnicy naprawisz motor. Kolejność pięter przypadkowa.
Zakład już raz w Poznaniu był, ale musiał się wyprowadzić z Jeżyc, a chyba nie muszę mówić, jak ciężko znaleźć odpowiednio duży, odpowiednio niezrujnowany, odpowiednio nie za drogi obiekt pod tego typu działalność?
W każdym razie, czekamy. Bo z tego, co widzieliśmy na dniach otwartych, na Garbarach szykuje się bardzo fajne centrum wszechświata.
Jak się mieszka w mieście, to siłą rzeczy, jakieś jego części są nam bliższe, inne – dalsze. Dosłownie – są za daleko, żeby chciało nam się tam jechać, nawet jeśli to 3 przystanki tramwajem dalej niż do pracy.
Moja terra incognita w Poznaniu to Rataje. Mogę się założyć, że dla większości Poznaniaków też, Rataje = Ikea i bloki, brak innych skojarzeń. Jeden spacer rowerowy w blasku zachodzącego słońca wystarczył, żeby odnaleźć piękno tej dzielnicy ukryte w:
przemyślanym układ urbanistycznym,
zieleni
fantazyjnych balkonach.
Przewodnika z tego nie będzie – mojego, ale cudzy bym chętnie przeczytała.
Ratajacy, macie jakieś fajne miejscówki na dzielni? Dobre jedzenie, miejsca gdzie można wejść na dach, widok na zachód słońca?
Z serii: nieoczywiste atrakcje Poznania (i okolic): kwitnące na biało śnieżyce w Śnieżycowym Jarze (gm. Murowana Goślina). I kiedy mówię: kwitnące, naprawdę mam na myśli biały dywan.
Warto zobaczyć, ale tylko raz w życiu. Ja widziałam dwa razy i mi starczy.
Nogi na zdjęciu należą do Ani od Biegunów, której jest przykro, że zapomniałam o niej w share weeku. Polubiajcie Biegunów, bo jeśli chodzi o mix: podróże + czytanie, nic lepiej napisanego Was nie spotka.
10. rocznica wspólnego pożycia, trzeba to uczcić!
Pod przykrywką romantycznego weekendu na Dolnym Śląsku udało mi się przemycić spacerowanie po wałbrzyskich podwórkach. Jedyna taka okazja w życiu, więcej Tomek się nie zgodzi. Jest uczulony na kocią sierść, stare kamienice i spacery po mieście.
Bazę założyliśmy w Książu, żeby mieć blisko na zamek (polecam sam zamek i spacer po okolicy – wyszliśmy na wschód słońca, wróciliśmy po dwóch godzinach), do bufetu śniadaniowego i do Wałbrzycha.
Już słyszę te jęki: ale w Wałbrzychu nic nie ma.
Guzik prawda. Krótkie śledztwo wykazało, że w Wałbrzychu jest tyle, że nie zdążyliśmy wszystkiego zobaczyć.
Może by się udało, gdyby nie dwie i pół godziny spędzone na wejściu na Chełmiec (851m.n.p.m.), z którego widać Śnieżkę – pod warunkiem, że wieża widokowa jest otwarta. Nie była.
Czasem mi żal, że mamy za daleko na Podlasie czy Bieszczady, żeby pojechać tam na weekend. Ale częściej mi żal tych, którzy mają za daleko na weekend na Dolny Śląsk. Jednak poniemieckie domy i falujący krajobraz > cerkwie i lasy.
Epilog: to nie była dziesiąta rocznica, tylko jedenasta. Ja to ja, humanista, ale Tomek jest po informatyce, a też nie umie do jedenastu policzyć.
Jeśli w Wałbrzychu nic nie ma, to w Świdnicy pewnie też, nie?
A XVII-wieczny barokowy kościół ewangelicki (polecam, najlepiej wydane 10 zł) i gotycka katedra to rozumiem, że pies.
To był dobry wyjazd. Problem w tym, że ktoś musiał nas z niego przywieźć i tym kimś miałam być ja.
Nogi mi się trzęsły, jak wsiadałam za kierownicę i wyprzedziłam tylko raz (motocykl) ale kolejna bariera psychiczna (240 km na raz) pękła. Tomasz z mojego prowadzenia był tradycyjnie niezadowolony – a sam nie jest lepszy. Mogę się założyć, że gdyby grał o o milion i ostatnie pytanie brzmiałoby: jakie miasto odwiedziliśmy ostatnio na Dolnym Śląsku?
a) Świebodzin b) Świdnicę c) Świdnik d) Świeradów-Zdrój
to skończylibyśmy z gwarantowanymi 32-oma tysiącami.
Przegląd przedwiośnia zamyka korespondencja zagraniczna i krajowa. Cypr, Islandia i Karkonosze polecają się na nudę.
Do następnego!