San Francisco, CA
San Francisco, California. Start i meta naszego road tripa.
Zaciskaliśmy pasa, żeby poluzować go właśnie tutaj (i nawet spędzić dwie noce w prawdziwej pościeli).
Pozostałe posty ze Stanów znajdziecie TUTAJ.
Głęboko wierzę, że każdy zasługuje na drugą szansę. Ja też! Zasługuję na drugą szansę w San Francisco.
Wszystkie zdjęcia sprzed roku mi się trudno ogląda – ale te są wyjątkowo do poprawki. Na ostatnim spotkaniu blogerów podróżniczych sporo mówiliśmy o promocji regionów – więc ja chętnie wypromowałabym u siebie region Bay Area w północnej Kaliforni. Czuję, że potrzebuję więcej materiału. Mailto: elzbieta at niesmigielska.com. W razie czego, trzymam urlop.
Czasem ciężko się pisze lekkie wpisy. San Francisco to teoretycznie sama słodycz. A w praktyce czuję się, jakbym jechała pod górkę na najwyższym biegu.
Nie dlatego, że jest takie duże – nie jest, Kraków dużo większy. Nowy Jork zmieściłby w sobie 7 San Francisców.
Ale dlatego, że tyle osób marzy, żeby tam pojechać. Podejrzewam, że apetyt na post o San Francisco może być duży – a myśmy tam pomieszkali wszystkiego 4 dni. Ledwo poskrobaliśmy po powierzchni. Czuję przez skórę, że to miasto jest cudowne, ale nie czuję się na siłach dobrze je opisać.
Znowu zdam się na mądrzejszych w temacie i odeślę do subiektywnego przewodnika Uli. Od siebie dodam, że mimo że napisany w 2011, nie zdążył się zestarzeć – ani razu nie pocałowaliśmy klamki. Trudno pocałować klamkę na plaży, czy na punkcie widokowym, ale sklepy i jedzenie zawsze się zgadzały.
JAK ŻYĆ, GDZIE SPAĆ W SAN FRANCISCO?
Najlepiej nigdzie w mieście, widzieliście te ceny?
Pewnie już macie dosyć tego mojego jęczenia o cenach i relacji z mycia się podgrzaną wodą z garnka, ale nie stać nas wydawanie na nocleg 300-400 zł za noc, co noc. Czy to znaczy, że mam siedzieć w domu?
Nas na przykład, korzystając jeszcze ze zniżki na airbnb (też możecie), stać było na pokój w Oakland, po drugiej stronie zatoki. Ale pamiętajcie, że kij ma zawsze dwa końce – i nawet jeśli wybierzecie tańszy nocleg gdzieś w Bay Area, to czekają na Was bilety na kolejkę BART lub opłaty za przejechanie którymś z mostów i parkowanie w mieście.
Przyznaję, że słabe jest kłócenie się o 20 groszy na jednym kokosie na Sri Lance, ale czy cebulactwem jest próba przycięcia wydatków w kraju o dużo wyższym PKB niż nasz? W kraju, w którym moja pensja nie byłaby wystarczająca żeby załapać się na working poor (zostałoby samo poor)?
Jakby co, sprzedaję tipa: w San Francisco, tym najgorszym do parkowania mieście na świecie – znaleźliśmy dwa miejsca, gdzie można stanąć na noc, gdybyście chcieli spać w aucie (niestety nie znalazłam tipa, gdzie wziąć prysznic po takiej nocy).
1. Przy parku Bernal Heights.
2. Przy sklepie Best Buy w Mission były całe ulice, gdzie parkowały RV. Można się wmieszać w tłum i zaparkować tam także długoterminowo.
3. Na campingu Bicentennial – nie ma łazienki, ale i nie ma opłaty. Ilość miejsc ograniczona i trzeba rezerwować na miesiąc przed przyjazdem (zła wiadomość, dla osób które wstydzą się rozmawiać przez telefon – trzeba dzwonić…), ale widok na Golden Gate podczas robienia porannego siku jest tego warty.
Minus – i tak trzeba zapłacić za wjazd GG do miasta. 6,5 dolara. Nazwijmy to podatkiem od bycia w San Francisco, Rzym też taki ma.
Z tym parkowaniem w mieście, to wolę napisać jedną rzecz, żeby nie mieć Was na sumieniu – za często widziałam rozbite szkło na chodnikach, żeby uznać że to całkowicie bezpieczne.
W nocy wszystkie koty są czarne, ale czy wszystkie domy w San Francisco są jednakowe? Nie, jak dowiedziałam się z ilustrowanego eseju-przewodnika.
Wszystko zależy: kto, komu, gdzie, w jakich latach, za ile wybudował. Nie jestem na tyle biegła, żeby pokazać palcem, który dom jest edwardiański, a który w stylu królowej Anny. Ale dobrze wiedzieć, że pod nazwą domy wiktoriańskie w San Francisco kryje się o wiele więcej niż: wykusz i: tralki.
Tak czy siak, raczej zapomnijcie o mieszkaniu tam – a już na pewno nie w jednym z tych domów.
Jako miejsce do życia San Francisco jest tak drogie że ludzie, którzy mieszkali tam zanim słowo start up stało się modne, protestują przeciwko wysokim kosztom życia.
Obecnie (as of February 2017), żeby wynająć na miesiąc mieszkanie (average apartment rent within the city of of San Francisco, CA), musicie wyłożyć średnio $3809. Nie wiem, czy rodzina Tannerów AD 2017 mieszkałaby tam, gdzie mieszkała. Możliwe, że skończyłaby pod Mostem (hehe).
Trudno nie patrzeć na San Francisco przez różowe okulary. Idziesz uliczką z pastelowymi domkami i jest jak w bajce. I tylko czasami, kiedy ktoś rozwali Ci szybę w samochodzie i ukradnie plecak (albo w Tenderloin, gdzie jest więcej bezdomnych niż domnych) – przypominasz sobie o nierównościach społecznych.
WIDOK Z WIDOKIEM NA WIDOK
Jedni mówią, że jest ich 40. Inni – że 50+. San Francisco wzgórzami stoi, a jak wzgórzami – to i punktami widokowymi.
Możemy je podzielić na dwie grupy: z widokiem na miasto i z widokiem na most Golden Gate.
Na miasto:
Twin Peaks – o mój boże, jak na górze wieje. Ja nie mogę, ile ludzi – może myślą, że tu kręcili ten serial (nawiasem mówiąc, nie załapałam się na szał na Miasteczko Twin Peaks, why so popular?). Ale też nie przeczę, że widok jest naprawdę ładny, zwłaszcza jak o zachodzie słońca widzi się mgłę wlewającą do miasta.
Telegraph Hill i Coit Tower
Co takiego przyciągającego jest w tarasach, wieżach, punktach widokowych, że chcemy na nie wydawać pieniądze i stać w, bywa, naprawdę długich kolejkach? Nie wiedzieliśmy, czy czekać w Coit Tower, skoro kolejka zakręca dwa razy i ostatecznie widok nie był warty zachodu (ale tylko w porównaniu z innymi), ale wolę pójść i wiedzieć, niż nie pójść i gryźć się, że nie weszłam.
8$ / osoba. 10:00 – 18:00 w okresie letnim, 10:00 – 17:00 jesienią i zimą.
Bernal Heights
Bardzo sympatyczny i nawet w połowie nie tak oblegany punkt widokowy. Dobry na zachód słońca.
Jest jeszcze Grand View Park, z widokiem w stronę oceanu, ale w porównaniu z innymi już nie zrobił na mnie takiego wrażenia.
Kolejny obrazek wdrukowany nam w głowę, bo widzieliśmy go w amerykańskim serialu.
Golden Gate. Most celebryta. Czemu akurat ten, a nie inny? Czemu nie sąsiedni Bay Bridge?
Nie zapominajcie, że Golden Gate to, bardzo imponujący i widowiskowy, ale jednak – most. Moim zdaniem większą atrakcją San Francisco niż Golden Gate jest widok na Golden Gate. Ale mieliśmy się nim nie przejść? Jak spojrzałabym w oczy swoim dzieciom? Byłam w San Francisco, ale nie na Golden Gate? No to poszliśmy, honor uratowany. Z subiektywnych wrażeń dodam, że most jest niesamowicie długi (nie doszliśmy do końca, wiedząc, że trzeba będzie wrócić), a plotka o telefonach w razie myśli samobójczych – prawdziwa. I że istnieje coś takiego, jak Golden Gate Bridge Patrol.
Po co Bridge Patrol? Żeby łagodzić kłótnie, jeśli ktoś zbyt długo trzyma miejsce na selfie?
Otóż nie. Bridge patrol, tak samo jak telefony i stalowa siatka są po to, żeby nikt więcej się nie zabił, skacząc z Golden Gate. Do nas nie podeszli, widocznie wyglądaliśmy na takich, którzy chcą żyć.
Przez siatkę trochę trudno robić zdjęcia, ale przyznaję: życie ludzkie > instagram.
Widoki na Golden Gate z 3 różnych perspektyw:
Plaża wzdłuż Crissy Field. Kite surfing z widokiem na Golden Gate i Alcatraz? To tam, wystarczy raz patrzeć w jedną, raz w drugą stronę.
Milo Rock Beach
Dobry na zachód słońca (ale ze względu na położenie na mapie, każdy z tych punktów jest dobry na zachód słońca).
Jak dobry? Tak dobry, jak na zdjęciach.
W okolicy znajduje się też pomnik ofiar Holocaustu.
To, co na mapach googla jest oznaczone jako Golden Gate Bridge Vista Point. Bardzo fajny punkt, ale pamiętajcie o opłacie za wjazd do miasta.
W mojej głowie w zakładce San Francisco były tylko pastelowe domki i wzgórza, więc dosyć mocno się zdziwiłam, że jest tam jakieś turystyczne jądro. Nie zachwyciło nas, więc tylko szybko wymienię składowe: #ferrybuilding, #fishermanswharf, #souvenirshop, #pier39, #sealions. Kto będzie chciał, ten sprawdzi. Jedyne, czego bym nie zbywała wzruszeniem ramion, to wizyta w Musée Mécanique – wyobraźcie sobie wielkie pomieszczenie wypełnione starymi (ale jarymi) automatami do gier. Biletów wstępu nie ma, ale żeby zagrać w cokolwiek, musicie wrzucić ćwierćdolarówkę. Albo trzysta, jeśli chcesz wypróbować każdą maszynę.
Wy zróbcie matematykę.
Ale pomysł i kolekcja bardzo fajne – jak skończą Wam się drobne, zawsze można popatrzeć, jak ktoś inny gra (i przegrywa).
CHURCH OF 8 WHEELS
Proponuję zabawę na kreatywność: wymyśl 10 zastosowań na wykorzystanie pustego kościoła. Czas start!
1. dom mieszkalny
2. escape room
3. hala wrotkarska.
Wait, what?
A tak, takie miejsce naprawdę istnieje – w San Francisco na 554 Filmore St.
Zgromadzenia Church of 8 wheels odbywają się od piątku do niedzieli. I ja tam byłam i na wrotkach jeździłam. Więcej informacji w którymś z kolejnym postów.
CHINA CZYLI CHINY, TOWN CZYLI MIASTO
Czyli jak to złączymy to wyjdzie nam: chińskie miasto – jak powiedział poeta-youtuber.
Chinatown w San Francisco – najładniejsze, jakie widziałam (a widziałam całe 4: NY, LA, Londyn, Czeski Cieszyn). Mam teorię, że to urok Frisco promieniuje na wszystko dookoła.
Nie jest duże, więc z powodzeniem obejdziecie je w jedno popołudnie i będzie to popołudnie obcowania z historią, bo Chinatown w San Francisco jest najstarsze w Stanach.
Zapamiętam je też jako jedyne miejsce, gdzie zostałam skrzyczana za zrobienia zdjęcia na ulicy (po chińsku).
Produkty made in China nigdzie nie kuszą, jak tutaj. Może to zadziałały 3 tygodnie poza miastem, ale rzuciłam się głową w te odmęty kiczu, obrazki 3d, które śledzą Cię wzrokiem, magnesy, w których kolory nakładane są osobno, a kontury osobno.
Każdy sklepik z pamiątkami musiał zostać dokładnie przeze mnie zbadany.
Każda piekarnia z bułeczkami na parze – odwiedzona.
Żałuję, że nie poszwędaliśmy się tam dłużej.
Z Chinatown wystarczą dwa kroki i jesteśmy w centrum finansowym. Magia.
MISSION: MISSION
Obecnie każde szanujące się miasto musi mieć hipsterską dzielnicę – z najlepszą kawą, butikami młodych projektantów i rosnącymi czynszami, które wyganiają z domu biedniejszych mieszkańców.
W przypadku San Francisco mówimy o Mission. Mission to jest dzielnica do chodzenia i rozglądania się.
O, mural.
O, pies za kierownicą.
O, kościotrupy na kratce studzienki ściekowej.
Opłaca się być ciekawskim i zaglądać ludziom do okien. Ba, dużo ludzi w Mission chce, żebyście im zaglądali do okien. To nie są zwykłe okna, to political statement.
Już po jednej rundzie obchodu po mieście zgadlibyście, że na Trumpa tu raczej nie głosowali.
W takich miejscach zazwyczaj dzieje się też dużo do jedzenia.
To był Tomka pomysł – chciał się odkuć za porutę z unlimited pancakes stack? – żeby po dwóch kawałkach ciasta z Mission Pie (po jednym dostaliśmy gratis na wynos, za bycie miłym) wziąć dużą kanapkę z La Torta Gorda. Duża pierna enchilada torta (San Francisco’s Most Iconic Sandwich) była jak obiad, kolacja i podwieczorek w jednym. A jeszcze nie było południa.
Ja z kolei miałam jeszcze jedną rzecz do załatwienia na mieście: bread pudding z Tartine.
Ten pies jest największym szczęściarzem na świecie. Jego pani czekała godzinę w kolejce, żeby zjeść z nim na spółkę ciastko w najsłynniejszej piekarni w San Francisco – Tartine Bakery.
Jeśli planujesz zjeść tam śniadanie, lepiej zjedz najpierw śniadanie. Kolejkę widać już z daleka.
Jednocześnie masz nadzieję, że to tam (bo taka długa) i modlisz się, żeby to nie było tam (j.w.)
Gdybym mieszkała w SFO, biegałabym codziennie rano 5 km, żeby tylko móc jeść bread pudding w Tartine na śniadanie.
THAI BRUNCH, BERKELEY
Jedno z lepszych wspomnień z San Francisco, wcale nie pochodzi z San Francisco, a z Berkeley. Jakimś cudem, na ostatniej prostej znalazłam informacje, że w każdą niedzielę w tajskiej świątyni w Berkeley (Wat Mongkolratanaram) odbywa się brunch. W roli głównej: kuchnia tajska. Na Wielkanoc jak znalazł (była niedziela wielkanocna).
To ja jestem prowodyrem. To ja chcę spróbować jeszcze tego i trochę tamtego. To przeze mnie Tomek już nie jest taki chudziutki, a Kinga robi cheat meale. Więc najpierw poszliśmy na pączki i kawę, a potem do Berkeley na brunch. Niczego nie żałuję.
Na miejscu bądźcie o 10:00 – trzeba zostawić sobie trochę czasu na pokonanie bariery wstydu, zorientowanie się w skomplikowanym systemie kolejkowym i wybór dań. Chyba że macie hajs i miejsce w żołądku na wszystko. A kolejki rosną błyskawicznie, czeka się jak u Krysznowców na Woodstocku.
Mnisi nie mogą utrzymywać się z datków. Więc oficjalnie: my im nie płacimy. Oficjalnie składamy tylko datki na świątynię, dostajemy w zamian metalowe tokeny. Tak się składa, że tokeny można wymienić na jedzenie, zwyczajny zbieg okoliczności. Wszyscy mają czyste ręce.
Wszystko, co zjedliśmy, było uberpyszne. I jak na San Francisco, niedrogie – 4-7 tokenodolarów za porcję.
Wreszcie dowiedziałam się, o co chodzi z tym mango sticky rice. Czemu ludzie są w stanie zabić, albo dać się zabić za deser.
Odpowiem w lokalnym narzeczu:
Oh. My. God.
Trudno, żeby dzielnica Japantown kojarzyła mi się dobrze, skoro to tam nas skroili.
Z Japantown jest chyba, jak z moimi wyobrażeniami o Japonii – spodziewasz się kwitnących wiśni i kobiet w kimonach – a zastajesz beton i centra handlowe. Tu: centrum handlowe (Nihonmachi Mall). I nawet pagoda przed wejściem nie ratuje sytuacji.
Sklepów z gadżetami i marketów z jedzeniem nigdy dość, ale trochę smutne, że dużo więcej niż sklepy nie udało nam się tam znaleźć.
PS: Purikura nas pokonała.
Wracasz z zakupów, jest południe, ruchliwa ulica. Wtem! Skąd przy naszym samochodzie tyle potłuczonego szkła? I czemu w naszym aucie nie ma jednej szyby? I gdzie jest plecak Tomka?
Były 4 szczęścia w tym nieszczęściu:
1. Okradziono nas w ostatni dzień, dosłownie na ostatnim przystanku w drodze na lotnisko.
2. Ukradziono plecak Tomka. Wymieniam zawartość: znoszone koszulki z Decathlona, brudne majtki, kuchenka gazowa, kilka innych rzeczy. Laptopa nie zauważyli (leżał na podłodze…), aparat miałam przy sobie, dokumenty też.
3. Po 11 miesiącach wymiany maili uznano nasz wniosek i dostaliśmy odszkodowanie.
4. Jak nigdy, mieliśmy ubezpieczone auto (promocja, ubezpieczenie w cenie wypożyczenia) i nie musieliśmy płacić za szybę.
5. Zjedliśmy najpyszniejszą i najtańszą kanapkę bánh mì w życiu (Saigon Sandwich, 560 Larkin St).
6. Nikomu nic się nie stało.
I pomyśleć, że ktoś to zrobił prawdopodobnie w momencie, w którym zastanawiałam się, jaki kupić kubeczek z napisem have a nice day, see you – z misiem, czy z żabką?
Od tego czasu już nigdy nie zostawiłam niczego cennego na widoku w aucie. I pomyśleć, że przejechaliśmy Peru, Boliwię – a okradli nas w Stanach Zjednoczonych.
Oddajemy do wypożyczalni samochód, w którym żyliśmy miesiąc. Na lotnisku, jakbyśmy wciąż mieli za dużo rzeczy, gubię ukochaną bluzę. Za dwa dni od tej chwili po 3 miesiącach wrócimy do Polski. Smutno mi, boże.
Zostały dwa posty z USA. Jeden z Chicago, a jeden z najzabawniejszego dnia na wyjeździe.