Pamiętacie zespół Tokio Hotel?
Więc, Tokio Hotel AD 2017 nazywaliby się Tokyo Airbnb. Badum tss!
Po takim sucharze na wstępie post może być tylko lepszy.
Jeszcze nigdy żadna odpowiedź na pytanie: dokąd teraz lecicie? nie wywoływała tylu emocji, co: w kwietniu, do Japonii.
Sri Lanka? Indonezja? To już dawno nie egzotyka, palmę prawie każdy widział – jak nie na wczasach, to w Warszawie; a kokosa można kupić w warzywniaku.
Ale Japonia, to jest dopiero: gejsze (żadnej nie widziałam), kimona, roboty, manga, śpiewające sedesy.
I powiem Wam, że coś w tym jest. W żadnym innym kraju nie odebrałam tak wyraźnie różnic kulturowych, jak tam. Może dlatego, że o żadnym kraju nie czytałam tyle, co o Japonii (Izrael się chowa).
Myślałam sto lat i wymyśliłam, że klucz tkwi w pozornym podobieństwie. Na pierwszy rzut oka, ludzie tacy jak my (tylko drobniejsi, jakie te Japonki czasem są filigranowe!): społeczeństwo jak zachodnie, nowoczesne, stechnicyzowane do bólu – dziwne że jeszcze nie usługują im roboty, jak w Jetsonach. To trochę mity.
W tym wysoce rozwiniętym kraju warto mieć przy sobie gotówkę, bo nie wszędzie zapłacicie kartą.
W tym nowoczesnym kraju wiele kobiet spędza całe dorosłe życie w tradycyjnej roli żony/matki.
W tym poukładanym kraju nawet trawa rośnie od linijki. Oczywiście, że nie można po niej chodzić.
Pomysł na japońską serię jest taki, że każdy odcinek obok zwiedzania będzie miał motyw przewodni. Dzisiaj: misz masz; w następnym pomieszanie z poplątaniem opowiem trochę o Tokio.
Jeszcze nie zdarzyło nam się wybrać lotów ze względu na przewoźnika. Jest lot do miejsca, które nas interesuje, jest dobra cena – to lecimy, nie będę czekała, aż może Emiraty zrobią promocję. Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka, a Wizzair przyzwyczaił nas do braku luksusów. Więc jak na pokładzie trafi nam się posiłek, to się cieszę, nie wybrzydzam.
Do momentu, w którym z czystej ciekawości zaczęłam drążyć: co to są za linie, te Air China. W skrócie, według recenzji w internecie: najpierw jest syf, kiła i mogiła, potem dno i metr mułu – a potem jest Air China.
Jeśli już zdarzyło mi się przeczytać pozytywną recenzję, to była napisana przez kogoś, kto leciał biznes klasą.
Byliśmy tak przerażeni, że gdyby ktoś mi zaoferował: dopłacić 400 zł do lotu Lotem – to wyciągnęłabym kredytówkę.
Więc jak weszliśmy na pokład i stewardessa zamiast podstawić nam nogę, uśmiechnęła się i powiedziała welcome aboard – to już byliśmy w siódmym niebie, Air China 9/10.
Powiem więcej: jak jedna pani upuściła bułeczkę, to nie położyła jej komuś na talerzyku. A mogła!
Pisali o Air China:
– że entertainment system miał same starocie – ale to i tak bez znaczenia, bo a) wiesza się b) nie ma angielskich napisów.
Rzeczywistość: może nie leciało La la land ale Mały książę już tak. Ale zależy jaki samolot, w starszych faktycznie nie działało.
– lepiej nie pić wina, bo nie wiadomo co to, skąd nalewane – no nie wiem, jak poprosiliśmy o wino do obiadu, to stewardessa nie schowała się za winklem, żeby je nalać, tylko otworzyła butelkę i napełniła szklanki.
– lepiej zaopatrzyć się we własne jedzenie, bo to co dają, jest niejadalne. Więc pojechaliśmy do Biedry po hummus, pęczek marchewki (true story, naprawdę mieliśmy w podręcznym pęczek marchewki. Z natką!), owoce i bułki. PS: hummus można przewozić w podręcznym – to tak, gdybyście się zastanawiali.
Tu tkwi ziarenko prawdy, bo zdarzyło mi się nie dojeść. A mi się bardzo rzadko zdarza nie dojeść.
– nie można używać urządzeń elektronicznych. Nie że tylko gdy nie jest włączony tryb samolotowy – w ogóle!
Zależy jaki lot. A myślicie, że ten tekst to na czym napisałam?
– że loty opóźnione, a przez to zerwane połączenia transferowe, to standard.
4 loty i nie mieliśmy nawet minuty opóźnienia, więc albo z naszym szczęściem jeszcze dzisiaj puszczam totka, albo Air China się poprawiła.
Ostatnią szansę skiepścić mieli przy bagażach – zawsze można je było zgubić. Nawet tu nie dorównali reputacji.
Wniosek: nie bójcie się Air China. Ale jakby co, to ja odpowiedzialności za Wasze loty nie wezmę.
Można się śmiać, że na lotnisku w Tokio zatrudniono osobę do poprawiania bagaży zjeżdżających z taśmy, ale ten śmieszek szybko stanie Wam w gardle jeśli napiszę, że po pół godzinie od wylądowania na dużym międzynarodowym lotnisku, siedzieliśmy w wagonie metra. Jak oni w Japonii umieją w kolejki!
To było najsprawniejsze immigration & customs jakie w życiu przeszliśmy. A i tak połowę tego czasu czekaliśmy na bagaże.
Czy może być jeszcze piękniej? Może, zakładając, że i wylot macie z tego samego lotniska. W kolejce do kontroli paszportowej i bezpieczeństwa czekaliśmy okrągłe zero minut. Pod bramką było pusto. Widocznie ludzie wiedzą, że na lotnisku Haneda wszystko przebiega tak sprawnie, że nie trzeba przyjeżdżać wcześniej.
Okej Ela, bardzo ciekawe (zzz…), ale po co o tym piszesz?
Bo jeśli gdzieś widać największą różnicę między nami, a nimi, to właśnie w tym poukładaniu. Japończycy są niesamowicie zorganizowani i posłuszni regułom. Każdy zna swoje miejsce – dosłownie, kolejka do wejścia do metra tworzy się sama, bo każdy po prostu wie, gdzie stanąć.
Szczerze wątpię, że potrzebne jest osobne stanowisko pracy do poprawiania walizek na taśmie, albo że jak obchodzić przeszkody na chodniku musi pieszym pokazywać trzech mundurowych w białych rękawiczkach, ale jeśli dzięki temu a) ktoś ma pracę b) ja nie muszę czekać pół dnia na lotnisku – to mi w to graj, nie za moje się bawią.
Takie zorganizowanie po kilku dniach zaczęło nam wychodzić bokiem, bo na drugim końcu tego kija jest brak samodzielności (czasem czuliśmy się jak dzieci) i irytacja: zasad złamać nie można. Można próbować, ale w sekundę (!) ktoś zwróci Ci uwagę i to tak kulturalnie, że policzki będą Cię palić do końca dnia za to, że zrobiłeś komuś kłopot.
Jedyne co mogliśmy zrobić jako rasowi buntownicy, to przechodzić przez ulicę na czerwonym świetle.
Chciałabym zobaczyć Japończyka na samodzielnej wycieczce w Gruzji.
Więc wyobraźcie sobie, że przygotowani byliśmy na konfrontację z armią kołnierzyków, ludźmi-robotami. Przyjeżdżamy z lotniska, a na naszej ulicy taki widok:
Zatkało kakao? Tak wygląda w Tokio Golden Week. Taka nasza majówka, tylko bardziej – bo święta trwają tydzień.
29 kwietnia – Urodziny cesarza.
3 maja – Święto Konstytucji (przypadek? Przypadek.)
4 maja – Dzień Zieleni
5 maja – Dzień Dziecka.
A 6. i 7. maja w tym roku wypadały w weekend.
Generalnie zasada brzmi tak: w Golden Week Tokio się wyludnia, a wszędzie poza miastem są tłumy.
Tego się bałam: jakbym chciała zobaczyć wyludnioną metropolię to pograłabym w jakąś post-apo grę. Wolałabym się nie odbijać wszędzie od zamkniętych drzwi.
Na szczęście, tylko połowa się zgadzała. Może i poza miastem był tłok, ale w Tokio było zaludnione w sam raz na tyle, żeby i sklepy były pootwierane i żeby dużo się działo. Na mieście festiwal na festiwalem: (Spring) Oktoberfest, festiwal hawajski, kambodżański, parada równości – do wyboru, do koloru, że tak zażartuję.
I u nas (mieszkaliśmy w Ryogoku) pod domem feta. Prysznic po przylocie wzięłam z czystej przyzwoitości, tak się spieszyłam żeby sprawdzić, skąd ta muzyka.
Wychodzimy z mieszkania i nas wryło. Masa ludzi na środku ulicy, ruch zamknięty, wszyscy się śmieją, wszyscy coś jedzą, wszyscy piwko. To mają być ci poważni Japończycy?
Takie rzeczy to tylko w Golden Week.
Tak mi zapadł w pamięć ten widok, że już do końca wyjazdu mi nie pasowało, że po naszej ulicy jeżdżą samochody.
Jeśli dobrze zrozumiałam, te poubierane w dziecięce ciuszki figurki, to Jizō – opiekun różnych rzeczy, ale głównie nienarodzonych (albo zmarłych po porodzie) dzieci.
O religii w Japonii kiedy indziej pomówimy, ok? Chyba że ten post ma mieć 30 tysięcy znaków, to proszę bardzo.
Pierwsze godziny na miejscu i pierwsze rzeczy z listy do zjedzenia – odhaczone:
– ryżowe ciastka mochi (czy „ciastko” to jest dobre określenie na coś, co nie chrupie? Mochi mają konsystencję ciastoliny) w sezamie to dobry pomysł, dlatego że nie mają mocnego smaku – za to prażony sezam już tak.
– i taiyaki – po naszemu gofr w kształcie ryby (kota, góry Fuji) ze słodkim nadzieniem z fasoli azuki lub budyniu.
O Japonii krąży tyle mitów, że może zaczniemy się z nimi rozliczać po kolei.
Ludzie w Japonii noszą maseczki na twarz.
No noszą, no i co? Podobno nie tyle, że się boją zarazków, ale żeby samemu nie zarażać. Niegłupie (pod warunkiem, że skuteczne, czy jakiś lekarz mógłby się wypowiedzieć?).
W Japonii na każdym rogu stoją automaty (również w wersji: automaty z używanymi majtkami).
Prawda, przynajmniej w Tokio. W automatach na ulicy można kupić 100 rodzajów kawy w małych puszeczkach, herbatę, inne napoje (za 100-150 jenów czyli 3,50 – 5 zł), rzadziej jedzenie. Majtek (ani nawet używanych skarpetek!) nie widzieliśmy.
SEDESY.
No tak, te słynne sedesy z kosmosu. Oh wait, ale czy nie podobne cuda można spotkać w toaletach przy niemieckich autostradach?
Nie uprawiałam turystyki sedesowej, ale zdarzały się i dziury w ziemi i zwykłe kible (western style) i takie wypasione, podmywające i zagłuszające dźwięk srania. Jedno wiem na pewno: podgrzewana deska to nie dla mnie, mam automatycznie skojarzenie: oho, jeśli ta deska jest ciepła to znaczy, że ktoś spędził na niej dużo czasu. A jeśli ktoś spędził na kiblu dużo czasu, to wiadomo, co robił.
Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania? Mogę zorganizować Q&A w kolejnych postach.
Pierwszy dzień w nowym miejscu ma to do siebie, że wszystko mnie interesuje, wszystko mnie zachwyca, robię najwięcej zdjęć, których z perspektywy po powrocie nie oceniam najwyżej. Skutek: najmniej japońskie z obrazków.
To są te chwile, kiedy żadnej wąskiej uliczce nie przepuszczę. A jeszcze jaki po tej uliczce ktoś chodzi? Pstryku-pstryk!
Potem prawie każdą wąską uliczkę mijam obojętnie.
Z każdym kolejnym dniem pstrykam coraz mniej (chyba, że akurat jestem w Disneylandzie, hehe), ale za to bardziej przemyślane.
Wiem, to straszne, ale w Tokio można się całkiem dobrze bawić, robiąc zakupy.
Dlatego, że tam nawet w sklepach Wszystko po 100 jenów (odpowiednik naszego Wszystko po 3,34 zł) można znaleźć rzeczy i ładne i przydatne – jednocześnie.
Mniej budżetowo, ale bardzo atrakcyjnie, prezentują się sklepy Tokyu Hands – proponuję chociaż jeden włączyć do trasy zwiedzania. 7 pięter wszelkich dóbr w Shibuyi. Kojarzycie te wszystkie art&crafts, papeterie, notesiki i naklejki? To wszystko i 100 razy więcej sprzedają w Tokyu Hands, łącznie z kosmetykami, kostkami rubika, miskami dla psa. Brakuje tylko ławeczek dla znudzonych mężów, Tomek musiał przez to czekać na schodach.
Czy można rozpływać się nad schabowym w panierce?
Można, jeśli to katsudon w Zuicho, w Shibuyi. Czekaliśmy w kolejce chyba z pół godziny, miejsce jest mikroskopijne (masz wrażenie, że wszyscy patrzą na Twoje trzęsące się ręce z pałeczkami) a kotlet z ryżem kosztuje 1000 jenów (33 zł) – ale było warto.
Znamy bardziej zabytkowe zabytki niż świątynia z 1920 roku, w dodatku odbudowana po wojnie w latach ‘60, ale niezależnie od tego, będąc w Tokio i tak zwiedzicie świątynię Meiji, bo to szlagier.
Po pierwsze: uchodzi za jedną z najważniejszych w Japonii.
Po drugie: jest otoczona dużym lasem (drzewa to prezent od ludzi z całej Japonii żeby uhonorować cesarostwo Meij), a znajduje się w środku miasta. Dużo zieleni naraz to nie jest oczywistość w Tokio – a tu nie mówimy o zwykłym parku, tylko o prawdziwym lesie. Od bramy torii do budynków świątyni się idzie i idzie.
Po trzecie: właśnie doczytałam, że byliśmy tam w dniu pomiędzy największymi uroczystościami w roku (1 maja), więc uczcie się na naszych błędach.
Nie czuję się jeszcze na siłach omawiać systemu wierzeń we współczesnej Japonii, ale temat na pewno jeszcze wypłynie. Póki co – zdjęcia.
PS: gdybyście nie wiedzieli, jak się zachować w szintoistycznej świątyni, tu jest poradniczek. Mądry Polak po szkodzie.
Niech państwo zwrócą uwagę na piękny okaz marihuanowca japońskiego (THC Japonica).
Bardzo doceniam fakt, że w Tokio, że znajduje się dużo budynków użyteczności publicznej. I bywa, że te budynki są wysokie. I że mają tarasy widokowe. I że da się do nich wjechać za darmo. Brawo Tokio!
Z nich zaś najwyższych i najbardziej znanym jest Tokyo Metropolitan Government Building. Miasto można sobie obserwować z dwóch wież (North i South Observatory) z wysokości 202 m. W wieży południowej jest zazwyczaj mniej ludzi (ale też godziny otwarcia są krótsze, bo do 17:30), a w wieży północnej na 35. piętrze jest stołówka dla pracowników. Polecam jako ciekawostkę, bo jeść drugi raz bym tam nie chciała. Wolę Air China.
Z wież widać całe miasto + Górę Fuji – podobno. Nam się ta sztuczka tylko raz udała. To było wtedy, kiedy płaciliśmy za wstęp (na Tokyo Skytree Tower). Przypadek?
Niedawno rozmawiałam z Tomkiem o tym, czy potrzebuję filtra polaryzacyjnego – i stwierdziłam, że w sumie to nie. Jak to szło? Tylko krowa nie zmienia poglądów, tak?
Póki nie mam filtra, udawajmy że te odbicia na szybach to zorza polarna.
Na pierwszym zdjęciu: smaczek wypatrzony dla Was przez Tomasza w Shinjuku.
I ja już może skończę. To, że pisałam tego posta dwa dni, nie znaczy że macie go czytać dwie godziny.
Więcej Japonii w kolejnych postach.
A tym, którzy doszli aż dotąd należą się: arigato gozaimasu. I wielki kubek matcha latte.