Cóż to był za czerwiec! 2017
Pozostałe posty z serii znajdziecie TUTAJ.
Been tellin’ co u mnie since 2014.
Zagadka. Co to jest?
Kilo truskawek. Burger. Kawa. 1/3 litra wina. Lód z polewą na spółę, bo była promocja i dorzucili gratis. Kilka dużych łyków szejka czekoladowego (dużego). Wiśniówka, 2 lub 3 kieliszki. Keczup. Sos tex-mex prosto z butelki. Kawa.
Lub:
Kawa. Lody. Kawa. Lody.
Odpowiedź: to jest mój przykładowy jadłospis na lato.
Ściślej: to jest czerwiec. Mój ulubiony miesiąc w roku. La dolce vita, a po nim choćby potop.
– Puk, puk.
– Kto tam?
– Twoja szczupła figura, przyszłam się pożegnać.
Jakby to ująć bardziej obrazowo? Ogólnie jestem dość szczupła. Jak stanę prosto, to mam taką szparę między udami. W czerwcu z każdym dniem ona się zwężała i zwężała. A uda coraz bardziej i bardziej przyciągało do siebie. Jak magnesy. Czary?
Czerwiec w liczbach:
74 – tyle giga zdjęć zrobiłam.
2 – tyle razy posprzątaliśmy mieszkanie. Gdybyście wpadli teraz do mnie na herbatkę, to udawałabym, że mnie nie ma w domu.
A gdybym miała wymyślić copy na każdy miesiąc, to teraz pasowałoby: Czerwiec. Dzieje się! (odpowiednio Lipiec. Nie chce mi się.)
Lub Czerwiec: miesiąc przesileń.
Najdłuższe dni. Najkrótsze noce.
Nie wiem, która była krótsza: czy ta, kiedy wstałyśmy z Kingą na wschód słońca (w najgorszym możliwym miesiącu; powtórzmy to kiedyś – ale może w grudniu, ok?) i spotkałyśmy dzika (sarnę, oraz lisa); czy ta, kiedy wyjście na pokaz filmów krótkometrażowych skończyło się gastrofazą w McDonaldzie i jedzeniem sosu tex-mex prostu z butelki u Biegunów. Następnego dnia business as usual, dałam radę bez urlopu na żądanie. Zasłużyłam na medal z ziemniaka. I dodatkowy dzień urlopu na żądanie.
Zdarzały się najlepsze i najbardziej błogie dni; zdarzały i takie, kiedy wychodziłam w pracy do kibelka sobie popłakać i porwać włosy z głowy.
Co mnie nie zabiło, to mnie wzmocniło – za to pomogło przestawić pewne przekładki w głowie i rzeczy, do których zbierałam się od miesięcy, nagle dostały status: ‘priorytet’.
Pewne plany, które sobie rysowałam, nagle dostały konkretny termin realizacji.
Jedną z tych rzeczy była mobilizacja sił i wypchnięcie w świat strony elzbieta.niesmigielska.com. Jeden kamień z serca mniej, jedno portfolio fotograficzne w sieci więcej.
Za chwilę nawet z lodówki będę Wam wyskakiwać, ale zrozumiałam, że czekając i siedząc w kącie działam wyłącznie na swoją niekorzyść. A wklejając linka do strony, na której oferuję usługi fotograficzne, może w końcu zacznę Was irytować, ale najpierw wryje Wam się w głowę, że jak po foteczki, to do Nieśmigielskiej.
Jak polecać znajomym, to Nieśmigielską.
Sesja narzeczeńska? Nieśmigielska.
Wieczór panieński? Zrobi aparat Nieśmigielskiej. Nawet się rymuje. Przypadek?
Tak się składa, że wyimki z dwóch ostatnich mam tu pod ręką. I znów: przypadek?
Ewa i Michał.
Tak się zabawnie złożyło, że Michał to jest kolega Tomka ze studiów. A Ewa to koleżanka Ani ze studiów. A poznaliśmy się jeszcze przez kogoś innego (Natalię, która pracowała kiedyś z Tomkiem. No telenowela!).
Jak tylko weszłam do nich do mieszkania, to stanęły mi przed oczami nasze poszukiwania sprzed pięciu lat – gdybyśmy tylko po kilku miesiącach oglądania kamienic się nie poddali, to może dzisiaj nie mieszkalibyśmy w bloku, tylko też mieli takie piękne 4 kąty (ale bez pieca…). Mam nadzieję, że sprawicie sobie dużo roślin i będziecie potrzebowali kogoś do ich podlewania jak Was nie będzie!
Przed pierwszą sesją zaczęłam się denerwować tydzień wcześniej, przed drugą – dwa dni, ostatnio kilka godzin, a we wtorek – 20 minut. Jest postęp.
Jeszcze przez kilka kolejnych co u Ciebie będę prezentować, co mi tam nowego wpadło, ale w przyszłym roku mam po prostu zamiar mieć tego za dużo, żeby tu wrzucać (wink wink wink).
Ewentualnego hejtera uprzedzam, że podatki płaczę i płacę. No chyba, że napiszę do skarbówki maila z propozycją współpracy i ugram zniżkę.
Średnio mi się podoba pomysł zrzuty po 100 (200, 300 zł) na szalony wieczór panieński w różowej limuzynie w wielkim mieście – ale sama moda mi pasuje: no bo jak to, panieński z limuzyną, a bez fotografa? I wtedy wchodzę ja, cała ubrana na biało.
A na poważnie, to wieczór panieński mamy Magdy (Magda to ta, która na zdjęciach wygląda jak milion dolarów) był jedną z fajniejszych okazji do robienia zdjęć, jaka mi się przydarzyła.
Maciej mógł spodziewać się urodzinowego grilla niespodzianki, ale z cała pewnością nie spodziewał się wiersza na swoją cześć (M@ćko superbohater*) i motywu przewodniego.
Jak grill z Biedronki, kiełbasa i piwo – to tylko Janusze i skarpety w sandały (nie tylko jako skarpety wkładane do sandałów (Tomek), ale też skarpety _z motywem_ sandałów (prezent dla Macieja). Ja wreszcie doczekałam dnia, w którym mogłam założyć plastikowy daszek kupiony w Las Vegas. Zbyt obciachowy na zwykłego grilla, idealny do Januszowa.
Maćko Przybylak to fajny miś
Każdy go lubi nie od dziś.
Ma duże bicki i dziarską minkę
Chętnie go schowam pod swą pierzynkę
Maćko zawsze w sprincie przoduje
I nasze zakupy automatyzuje
A gdy w **** kod nie działa
Maćko kliknie… i znów działa
(…)
Dagmara Mickiewicz, czerwiec 2017.
Wenecja z rana jak śmietana.
Jeśli dziś jest sobota, to jesteśmy w Paryżu.
Lub:
Jak sobota, to tylko w Wenecji.
Kto bogatemu zabroni?
I tak dalej.
A zrobiliśmy sobie taki multicity eurotrip: Poznań – Wenecja – Paryż – Poznań w mniej niż 8 godzin. Prywatnym samolotem? Nie, hondą jazz, rocznik 2004.
Wystarczy wykorzystać fakt, że zabawne nazwy miejscowości w Polsce to nie tylko Sworne Gacie czy Suche-Cipki (hehe…not!).
PS: moja ulubiona nazwa to akurat Emolinek, mazowieckie.
Zabawne nazwy miejscowości to te, które udają inne miejsca. Im większy świat obiecują, tym większa jest nasza zabawa, kiedy na miejscu zamiast wieżowców zastajemy ewentualnie wieżę ciśnień.
Na dworcu w Wenecji kupisz zakręcone frytki.
PKS do Paryża jeździ 2 razy dziennie.
Mamy na celowniku jeszcze dwie europejskie stolice i nawet planowałam usmażyć z tego zabawny tekst na temat odkrywania Europy, ale nasza wycieczkę Ania opisała tak, że palce lizać, wino otwierać i nie tylko czapki z głów, ale nawet chapeau bas.
Ja się zajmę tym, co umiem najlepiej. Foteczki!
PS: Artur koniecznie chciał wiedzieć: po co nam to? Czemu nie możemy pojechać do Paryża tak po prostu, tylko musimy robić przebieranki, kupować bagietki i kroić sery na przystanku PKS?
a) bo zdjęcia
b) bo w ten sposób kolorujesz sobie kawałek codzienności. Po co zwyczajnie, skoro można na tęczowo?
Informacje praktyczne: do Wenecji (powiat żniński) dojedziecie wąskorotówką (operator: Żnińska Kolej powiatowa, wąska since 1894).
Namiary na Paryż (powiat żniński): 52°52′22,15″N 17°31′58,99″E.
Wskazówki dotyczące innych nazw miejscowości sugerujących wielki świat bardzo mile widziane.
Co to jest? Pomarańczowe, świeci w ciemności i widać go z kosmosu?
Tomek na rowerze. Badum-tss!
Akurat na rowerze rzadko jeżdżę rekreacyjnie, a już na wyprawy rowerowe to w ogóle średnio się nadaję, bo zawsze mi szkoda pieniędzy, żeby porządnie sobie napęd wyserwisować.
Tak dbam o rower, że po deszczu zawsze mam problem z przerzutkami, nie wskakują.
Ale jest dla takich niedzielnych (dosłownie, była wtedy niedziela) kolarzy jest trasa idealna: czasem po asfalcie, ale tak, że czuć jakby się było na wsi, a czasem po lesie i po piasku, więc można udawać downhill (ostrożnie, kiedyś Tomek złapał tak gumę, bardzo daleko od szosy).
Polecam pętlę dookoła 3 jezior poznańskich: Kierskie, Strzeszyńskie, Rusałka. 20 km, a tyle radości. To wtedy gdzieś na 4-tym kilometrze przyszedł mi do głowy pomysł, żeby od dawna planowany przewodnik po Poznaniu podzielić na dwie części: letnią i całoroczną. I to dzięki temu udało mi się wreszcie go wypuścić w świat. Do przeczytania i regularnego stosowania: TUTAJ.
[SPOILER]
Najczęściej jak coś się dzieje ciekawego na mieście / w Polsce / na świecie, życie pisze mi jeden z dwóch scenariuszy:
a) dowiaduję się za późno
b) zapisałam na czas w kalendarzu – ale co z tego, skoro akurat wtedy nas nie ma. 8 ma 10 razy.
Boże Ciało w Łowiczu w zeszłym roku oglądałam po fakcie z cudzych zdjęć. Na ten rok przypomnienie miałam ustawione miesiąc wcześniej.
Mnie przekonywać nie trzeba, ale autostradą to się trochę boję jechać. Przydałby się jeszcze drugi kierowca.
Żeby Tomek uznał wyjazd do Łowicza za powód wstania z łóżka, musiałam dorzucić bonusa: spanie pod namiotem, kaszankę, grilla, Artura, dużego szejka w McDonaldzie i spacer po Puszczy Bolimowskiej.
O samej procesji nie chcę dzisiaj pisać – jeśli karnawały w Boliwii zasłużyły na dwa osobne posty, to i Łowiczowi miejsce na blogu się należy jak psu zupa.
Dzisiaj tylko demo, pełna wersja napisze się gdzieś w wakacje. Zakładam, że tegoroczne, ale jeśli mam nadal w kolejce czekają zdjęcia z Chicago z marca 2016, to naprawdę niczego nie obiecuję.
[/SPOILER]
Po dwóch latach przerwy dotarłam na wystawę końcoworoczną Uniwersytetu Artystycznego. Już kiedyś o tym wspominałam: przez cały tydzień można zwiedzać wszystkie budynki i pracownie, od piwnicy aż po strych, i nie czuć się przy tym ani trochę jak głupek (co zdarzało mi się normalnie: zawsze jako student _zwykłego_ uniwersytetu czułam się w ASP nie na miejscu, jak parweniusz).
Ostatecznie wyleczyłam się z marzeń o studiowaniu fotografii – nie to, że mam jakieś „ale” do samego nauczania – po prostu: to, co mnie interesuje mogę robić i bez studiów.
Ale nowy budynek UAP w Poznaniu – cukiereczek. Buszowanie po nim to czysta przyjemność. Wpadnijcie za rok, na początku czerwca!
Czerwiec ma swój stały harmonogram: wiadomo, że kieszonkowe muszę odłożyć na codziennie świeże truskawki, a wyjazdy na bok, bo trwa Festiwal Malta. Raz popełniliśmy ten błąd, że wyjechaliśmy na Islandię i przepadła nam część festiwalu i od tego czasu czerwiec jest nietykalny. Zero urlopu.
W tym roku festiwal odbył bez przyznanej dotacji z ministerstwa. Gdyby minister nie dał wcale, to trudno – nie każdy dostaje dotacje, to nie bony rabatowe na otwarciu galerii handlowej. Ale że dał i zabrał i jeszcze głupio się tłumaczy?
Wiecie co mówią o takim, co daje i zabiera. Mam nadzieję, że jest specjalne miejsce w piekle dla Glińskiego: sala kinowa, a na ekranie zapętlona Klątwa. Do tego hummus i wegeprzekąski. Do czytania do wyboru: Gazeta Wyborcza i Krytyka Polityczna. Do wyboru.
Malta to nie festiwal teatralny. Malta to festiwal totalny. Więc to nie jest tak, że jeśli nie chodzicie do teatru, to nie macie tam czego szukać – ale możecie zacząć, spektakle są za darmo albo w cenie kawy ze Starbucksa. Przy czym: w cenie kawy nie znaczy: amatorsko. Ot, w ostatnią niedzielę oglądałam na żywo Danutę Stenkę.
Nie chce mi się czwarty rok z rzędu pisać, jak wspaniale jest na Placu Wolności, że program każdej edycji to jest wcale gruba książeczka, że pakuję walizki i się przeprowadzam na hamaki – kto chciał, ten przyjechał, kto nie – jego strata.
Powiem krótko:
1. gdyby nie Malta, nie mieszkałabym już w Poznaniu.
2. ten festiwal jest potrzebny. Tegoroczny motyw przewodni: Bałkany. Ku przestrodze i przemyśleniu.
Spokojnie, to dziecko miało czapeczkę. Trochę myślałam, że to mit, ale naprawdę: każdy pytał.
Ja swój pierwszy szczyt zdobyłam w wieku 9-ciu lat (Sarnia Skała, Tatry). A Michalina miała dwa miesiące. Jak ten świat idzie do przodu.
Podczas tegorocznej edycji Korony Poznania (przypominam: w ramach Festiwalu Malta można wchodzić na dachy najwyższych budynków w mieście) udało mi się zebrać brakujące pieczątki w fikcyjnym paszporcie. Do kolekcji doszedł mi niedostępny Bałtyk i zaskakująco fajny Nobel Tower (wniosek z widoku: jednak Jeżyce to jest centrum wszechświata). Wychodzi na to, że w przyszłym roku nie mam czego szukać, więc inwestorzy na cito potrzebni: do czerwca 2018 musi stanąć w Poznaniu nowy wieżowiec!
Co prawda na mikrowyprawy jeździłam na długo zanim Łukasz Długowski wydał swoją książkę (się kłóciło swego czasu z mężem, gdzie w Luboniu na dziko rozbić namiot), ale pomysł, żeby pojechać rowerem nad jezioro, wziąć hamaki, rozpiąć slackline’a (ta guma jest chyba podłączona do prądu, że tak drży) i odpoczywać niby w mieście, ale tak naprawdę w lesie, wydał mi się na tyle dobry, że dołączyłam do wycieczki na krzywy ryj (pst, nie na wszystko, co jest na wejściówki, trzeba mieć wejściówki).
Malta Festiwal – a nie mówiłam, że spoko?
Adrian to nasz ziomek jeszcze z czasów liceum. To z nim zdobywaliśmy studenckie szlify, uczyliśmy się umiejętności regularnego sprzątania mieszkania (raz na miesiąc), i upychania butelek po piwie pod stołem w kuchni (potem trzeba było je wynosić do śmieci turami). I chociaż za nic nie chciałabym mieć znowu dwudziestu lat, a za studiami nie tęsknię ani trochę, to picie słodkiej herbaty w naszej brudnej kuchni na Piątkowe wspominam z nostalgią.
I proszę, oto stoimy na ślubie tego samego Adriana, który lata temu poczęstował mnie prawdziwie studenckim obiadem: naleśnik z sosem myśliwskim, serem i parówką. Nasze wersje wydarzeń się różnią: Adrian zawsze twierdzi, że TO BYŁA ŻYWIECKA! – tak jakby miało to coś zmienić. Wolałabym zjeść muchomora, i to niejadalne i to niejadalne – ale muchomor przynajmniej mniejszy.
Sto lat Ilona i Adrian! Nauczysz się gotować i będzie dobrze.
Przyznam się: zrobiłam coś, czego absolutnie nie powinnam była robić i ukradłam kilka zdjęć młodej pary pod kościołem. Mam nadzieję, że fotografowie się nie obrażą, w kadr nikomu nie wchodziłam, confetti starczyło dla wszystkich, a zdjęcie dzieciaków czekających, żeby zrobić bramę, zawsze się w albumie rodzinnym przyda.
Wspierajmy małe biznesy, żeby za szybko nie odchodziły. Pozwolę sobie na trochę prywaty i nepotyzmu, ale jeśli nie na własnym blogu, to nigdzie.
Po pierwsze: doceniam fantazję Bartłomieja (znanego jako: Praktyczny Przewodnik), który nie tylko wymyślił sobie (ja też sobie różne rzeczy wymyślam), że zostanie przewodnikiem po Lizbonie, ale po prostu się do Lizbony na najbliższe dwa miesiące przeprowadził – i tam świadczy usługi. Miłości do tego miasta w Bartku tyle, że Kydryński mógłby mu parzyć cortado i podawać z pasteis de nata.
Kontakt znajdziecie tutaj. Gdybym miała więcej urlopu, dałabym się oprowadzać jak szalona!
Po drugie: zawsze podziwiam osoby, które decydują się zacząć od zera i założyć własną działalność. Zwłaszcza że sama nie mam do tego jaj (jeszcze?).
Ludzie dzielą się na tych, którzy lubią koty lub psy, śpią na lewym lub na prawym boku, piją kawę lub herbatę. Tak się składa, że siostra Tomasza prowadzi w Zgierzu sklep, w którym ma i jedno, i drugie.
Dla tych 99,98% ludzi, którzy nie mieszkają w Zgierzu – zawsze możecie skorzystać ze sklepu internetowego.
Po trzecie: i tak wszystkie pieniądze w czerwcu przejadałam na mieście, ale najlepiej (najbardziej słodko) przejadało mi się miskę amerykańskich płatków śniadaniowych w Cornairze na Strzałowej w Poznaniu.
Wiem, że takie miejsce – kubek w kubek, miska w miskę – istnieje np. w Londynie, ale co z tego, skoro do Londynu muszę dolecieć i zapłacić 7 funtów, a w Poznaniu wsiadam na rower i płacę 15 zł.
Polecam, można zjeść śniadanie w łóżku i obejrzeć bajkę z VHSów. Roczniki ’85-95′ będą zachwycone.
CornAir, Strzałowa 2/5 | czynne codziennie 9:00-18:00
Taki to był czerwiec. Lipiec już się warzy.