niesmigielska.com | blog, fotografia, podróże, suchary

Słabe żarty, mocne zdjęcia. Blog fotograficzny z podróżniczym zacięciem.

Dolomity bez popity
Włochy

Dolomity bez popity

Pozostałe posty z Włoch znajdziecie tutaj.

Dolomity bez popity. Bo tak dobrze wchodzą, że nic więcej nie trzeba.
Wielkie umysły (w tym przypadku Grzesiek Dzięgielewski i ja) myślą podobnie. Trochę mniejsze umysły, poproszone o wymyślenie tytułu żeby się rymowało i było o Dolomitach, nigdy nie wyjdą poza Dolomity z koziej pyty.

Już słyszę moją teściową jak pyta: po co w Dolomity? Przecież już byliście.
I właśnie dlatego, że już byliśmy, to rok później wróciliśmy. I wrócimy jeszcze nie raz.
Możliwe, że w innym składzie niż ja i mój mąż, bo jak zaczęłam przygotowywać grunt na 2018, to usłyszałam:
po co w Dolomity? Przecież już byłem.

Wiedziałam, że Tomasz jest synkiem mamusi. Ale że aż tak?

Skoro tak, to mam wolny fotel kierowcy w wynajmowanym samochodzie. Wymagania: niewyprzedzanie na trzeciego. Niewyprzedzanie więcej niż trzech aut naraz. Umiejętność śmiania się (szczerze lub nie, nieistotne) z sucharów.

Wracając do pytania: po co w Dolomity? Po to samo, co wszędzie.
Cel jest jeden: nachapać się. Włoskiego jedzenia, górskich widoków, epickich wspomnień.

Dobrze, że uczymy się na błędach. Ostatnim razem w Dolomitach wielkim błędem było pchanie się tam autem – od trzaśnięcia drzwiami do trzaśnięcia drzwiami 14 godzin męki. Tym razem wydawało nam się, że jesteśmy tacy cwani, lecąc do Włoch z Wrocławia i wypożyczając auto na miejscu.
Tak i nie.
Tak, bo w jedną stronę faktycznie: 7 godzin i byliśmy na miejscu.
Nie, bo podczas powrotu unikalna kombinacja długiego dystansu do przejechania na lotnisko, czekania na opóźniony lot i powrotu do Poznania objazdami zajęła 15 godzin. Czyli wyszło na to samo, a jednak w bagażu podręcznym nie można przewieźć wina.
My, naród, żądamy przywrócenia połączenia lotniczego Poznań – Bergamo.

Jak żyć, jak następnym razem pojechać w Dolomity, skoro i to męczy, i to męczy? A jeszcze po górach chodzić trzeba, też nie ma lekko!



Czy wiesz, że: we Włoszech też czasem pada?

Ja przyznaję: nie do końca wiedziałam. Prognozę na lotnisku sprawdziłam bardziej dla jaj, niż na serio. Na serio zrobiło się, kiedy yr.no pokazał deszcz i chmury. Przez kolejne 3 dni. To Włochy czy Norwegia? Porca miseria!
Zgadnijcie, na ile dni pojechaliśmy.

Słodka naiwność, przyznaję. Włochy mogą sobie być Włochami, ale góry zawsze będą górami.
Może nie każdy szczyt zobaczyliśmy zza chmur, ale pogoda mogła nas bardziej zrobić w ciula. Mogło padać cały czas tak jak w momencie, kiedy odebraliśmy auto z lotniska i przez następne 3 godziny wycieraczki nie nadążały zbierać deszczu. Wtedy człowiek ma w głowie tysiące myśli, ale tylko jedno pytanie: che palle, co my będziemy robić, jeśli jutro też będzie tak padało?

Powiem, co zrobiliśmy: poszliśmy na szlak z nadzieją, że przestanie. I przestało. Problem w tym, że brak deszczu to tylko połowa sukcesu, ale przynajmniej da się wyjść z auta z nadzieją, że jeszcze będzie przepięknie.

Za Makulskimi, którym w ogóle zawdzięczam napuszczenie mnie na Dolomity, poszliśmy na szlak Adolfa Munkela. 13-sto kilometrowa pętla (ale można krócej), która zaczyna się i kończy na parkingu przy Zanser Alm. Podobno zjawiskowa.

Te prześwity, które kazały nam wybiec z auta, to pułapka. Po 3 minutach były już dawnem i nieprawdą, ale z raz obranego szlaku raczej nie wracamy.

Znając Dolomity, to co moglibyśmy zobaczyć, byłoby epickie. Było trochę jak w grze komputerowej – wiesz, że
gdzieś tu są góry. Pewnie wysokie. Pewnie nawet na nie patrzysz. Ale nie możesz znaleźć tajemnego przejścia, żeby wyświetlić achievement unlocked.

Nie o to chodzi, żeby złapać króliczka, ale przelecieć tysiąc kilometrów żeby pochodzić po lesie we mgle… przyjemne i nawet rosło dużo grzybów, ale trochę mija się z celem. Zwłaszcza, jeśli Twój mąż nie był przekonany co do słuszności tego wyjazdu. Szczerze, to myślałam, że jeszcze jeden punkt widokowy tylko z nazwy i myślałam, że Tomasz wyrzuci swoją obrączkę i zakończy nasz jedenastoletni związek, ale oh wait – nie mógł tego zrobić, bo zgubił ją w sierpniu.

adolf munkel szlak
adolf munkel szlak
adolf munkel szlak
adolf munkel szlak
szlak adolfa munkela
szlak adolfa munkela
szlak adolfa munkela
szlak adolfa munkela

Wychodzimy z lasu – i są.
Są widoki na widoki!

Nie w tę stronę, w którą potrzebowaliśmy, ale masyw Gruppo del Sella zawsze mogliśmy sobie obejrzeć na wyblakłej panoramie przy schronisku Gschnagenhardt Alm.
Nie zostało nam nic innego, jak poczekać na rozwój sytuacji przy kawie i Apfelstrudlu. Że kawa była średnia – trochę rozumiem, widocznie za blisko do Austrii. Ale że strudel smakował jak mrożony wypiek z marketu? Nie ma przebaczenia.

Ostatecznie Gruppo del Sella pokazał nam się dosłownie na chwilę. Achievement unlocked, to chyba za jakiś multikill na mrówkach po drodze.

Tyle wystarczyło, żeby wiedzieć, że nie doszło do pomyłki. 100% Dolomity, nie Norwegia.
Ten kolor (pomiędzy beżem a szarym z domieszką pomiędzy pomarańczą, a różem).
Ten kształt (forma pośrednia pomiędzy stożkiem, a kominem).
Te piargi (zawsze mam ochotę zgłosić się na ochotnika, wziąć szufelkę i wymieść te odłamki skalne).

Nasze małżeństwo jest bezpieczne.











Mówisz mgły, myślisz Bieszczady? Naiwny.

Mgły w Dolomitach trzymają do wczesnego popołudnia.

Pisałam kiedyś, że pogoda może być za ładna, jeśli nie skrywa żadnej tajemnicy.
Może być też za brzydka, jeśli nie widać zupełnie nic.
Ale może być taka pomiędzy i jeśli będziemy wystarczająco czujni, dostaniemy nagrodę za cierpliwość i dobre sprawowanie.

Na przykład taki widok, jak na pierwszym zdjęciu: stanęliśmy na światłach. Podniosłam głowę znad książki, którą czytałam, bo same kręte górskie drogi to za mało, żeby się porzygać i zaczynam trącać łokciem Tomka: zoba zoba zoba!
Kiedy odjeżdżaliśmy na zielonym, góry już nie było.

Nie trzymam dłużej w niepewności. Popołudniu te chmury, które były – podniosły się, a na ich miejsce przyszły nowe, lepsze. Najlepsze.
Musieliśmy trzymać ręce w kieszeniach, żeby nam dupy z wrażenia nie urwało.












Minęliśmy masyw Sasso Lungo, myśląc SOON. (jutro) i zaparkowaliśmy na Passo Pordoi.
Cel pośredni: podobno najłatwiejszy trzytysięcznik w Dolomitach: Piz Boè. 3152 m n.p.m.
Cel główny: wielka wyżerka i nocleg w schronisku na szczycie. Moje pragnienie, odkąd rok temu po podobnej nocy zeszliśmy do auta i pojechaliśmy 1000 km do domu.
Przypominam: to był jeden z najpiękniejszych wieczorów w moim życiu, a jakby tego było mało, kiedy wyszliśmy w nocy popatrzeć na gwiazdy, jedna właśnie spadła. Pewnie nie wierzycie, ale ja naprawdę w takich chwilach proszę o pokój na świecie, a dopiero potem o kolejny wyjazd w Dolomity.

W Dolomitach jest trochę za łatwo wjechać wszędzie kolejką. Wysiadasz z auta z myślą, że będziesz szedł sam, bez oszukiwania, ale nie możesz udawać, że nie widzisz ludzi wożących się funikularem. Tak daliśmy się zrobić poprzednim razem. Tę plamę na honorze mogę zmyć tylko w jeden sposób. Idziemy, nie śpimy. Szybko, zanim się rozmyślimy.

Tomasz w swetrze tak brzydkim, że musiałam sobie tłumaczyć, że podarował mu go Reinhold Messner. Niemniej, gdyby nie ten sweter, Tomasz nie pożyczyłby mi swojego softshella, więc wolałam udawać, że jesteśmy alpinistami i jemy śnieg jak skończy nam się woda, zamiast się przyznać do błędu (zapomniałam zabrać kurtki z Poznania).






Co jest piękniejsze niż Dolomity? Dolomity w śniegu.

Z naszego doświadczenia wynika, że:

– sierpień = dużo turystów i zero śniegu.
– wrzesień = mało turystów i dużo śniegu. Miejsca w schroniskach tyle, że można zabierać koce z innych łóżek.

Wybór należy do Was.

Informacje praktyczne: z parkingu na Passo Pordoi na Sas do Pordoi (stacja kolejki) jest 700 metrów dosyć nudnego przewyższenia (2950 – 2239).
Zabawa zaczyna się, gdy staniecie na Forcella Pordoi – stąd na Piz Boè już niedaleko, ale ostrzegam, że jest odrobinkę zabawy z łańcuchami. Pewnie trochę bardziej zabawnie jest bez lodu na ostatnim podejściu, niemniej nadal – beczka śmiechu.
Całość, w jedną stronę, powinna zająć Wam 2,5 godziny, chyba że, tak jak my, dawno nie byliście w górach i zatrzymujecie się, żeby robić zdjęcia (a tak naprawdę maskujecie brak oddechu).

Na przełęczy czekała nas sorpessa.
Z dołu ten śnieg wyglądał na rozrzucony w ilościach homeopatycznych. Na górze zaczynasz się zastanawiać (właściwie to Tomasz zaczyna się zastanawiać): skoro góry w śniegu, ale bez raków na nogach = śmierć (a byłoby gdzie spaść i się zabić), to mamy iść dalej, czy zawrócić?

A ja na to: jeśli taka jest cena za spełnianie marzeń, to trudno. Idziemy, nie śpimy. Jak będę lecieć w dół, to z szeroko otwartymi oczami, żeby nie stracić widoków.

Mgiełki, chmurki i prześwity w najlepszym wydaniu.

Słyszycie ten dźwięk? To echo mojego łkania, jak wyrzucałam nadmiar zdjęć z posta.

















Ach to słynne, włoskie poczucie humoru. Schronisko pod szczytem Piz Boè nazywa się Rifugio Piz Boè, a schronisko na szczycie Piz Boè nazywa się Rifugio Capanna Fassa.
Molto humoristico! Pośmiejmy się chwilę, ale weźcie to pod uwagę, w razie gdybyście planowali kiedyś zrobić rezerwację.

Drugie ważne info, które może uratować Wam kiedyś życie – nie wszystkie schroniska w Dolomitach są całoroczne. Sezon letni trwa od czerwca do września, a potem wybija ostatnia godzina niektórych placówek. My byliśmy prawdopodobnie ostatnimi gośćmi na Piz Boè w tym roku, następni dopiero w czerwcu.
Nie powiem, że nie ma za co – bo jest. Piszę, na wypadek gdybyście wspięli się zimą o zmroku na Piz Boè i zastali chatkę zamkniętą na 4 spusty. Waszymi ostatnimi słowami byłoby wtedy: vaffanculo, Nieśmigielska!

Jeśli zawsze Was zastanawiało, w jaki sposób odbywa się zaopatrzenie takiego schroniska położonego na 3000 m n.p.m. – no cóż, prawda jest brutalna, jesteście na nią gotowi? Najprawdopodobniej ktoś wniósł na własnych plecach nie tylko paczkę makaronu, który właśnie jesz, ale też butlę gazu, na której został ugotowany.
Miałam tę świadomość z tyłu głowy w momencie zamawiania noclegu z wyżywieniem. Pierwsze danie, drugie danie, deser, wino i śniadanie. Do dzisiaj nie wiem, co mi było (zatrucie pokarmowe? Choroba wysokościowa? Weltschmerz?), ale tak bardzo nie nie miałam ochoty na jedzenie i tak bardzo nie chciałam nic zmarnować, że pierwsze danie zjadłam całe, drugie danie w połowie, wino zostawiłam, a strudel zwymiotowałam.

Zasypiałam o 20:00, trzęsąc się pod trzema (a tak naprawdę sześcioma, bo złożonymi na pół) kocami, z niejasnym przeczuciem, że mogę obudzić się z grypą żołądkową w miejscu, w którym nie ma bieżącej wody, za to jest kibelek – nomen omen – na narciarza.

I tak było cudownie.
Krajobraz zmieniał się co 5 sekund.

piz boe
piz boe szlak
szlak na piz boe
piz boe dolomity







Czy mogło być lepiej? Ach tak, jeszcze nie zaczął się zachód słońca. Zostawiasz swój niedojedzony Speckknödel na talerzu, ryzykując, ze obsługa sprzątnie go pod Twoją nieobecność i wybiegasz na taras z niezawiązanymi butami. To nic, że jest ślisko.

Ewentualnych hejterów być może pocieszy fakt, że było trochę za zimno, żeby za długo stać na dworzu.

CDN. Czy obudziłam się ze sraczką na trzytysięczniku? Tego nie dowiecie się w następnym odcinku, bo prawdopodobnie dokończę lipcową Norwegię.




Written by Nieśmigielska - 10/10/2017