Nowa Zelandia: pływający z delfinami
Pozostałe posty z Nowej Zelandii znajdziecie tutaj.
Delfiny > wieloryby.
Gdybym miała do wyboru: codziennie wypływać na spokojne wody oglądać wieloryby, a codziennie wypływać na rozbujany ocean w poszukiwaniu delfinów – wybrałabym delfiny.
Nie takie tabletki wymyślono.
Ba, gdybym miała do wyboru codziennie oglądać jednorożce biegające tam i z powrotem po łuku tęczy, a codziennie oglądać delfiny – nadal wybrałabym delfiny.
Jedyną sztuczką wielorybów jest pojawienie się. Albo i nie.
Delfiny same podpływają.
A jak już podpłyną, to ścigają się z łódką, kręcą salta w powietrzu i ogólnie wydaje się, jakby nasza obecność sprawiała im taką samą frajdę, jak ich obecność nam.
Właściwie to wyobrażam sobie analogiczne wycieczki w podwodnych biurach podróży: People Encounter Swim&Watch. Kaikoura, New Zealand.
Pierwsze bliskie spotkanie trzeciego stopnia z delfinami przeżyliśmy w Milford Sound, wygrywając los na loterii życia. Każdy płynie w rejs statkiem po fiordzie, ale nie z każdym statkiem ścigają się delfiny. Nie muszę mówić, że ten widok wzruszył mnie do łez?
W Milford Sound utwierdziłam się w przekonaniu, że nie ma co płakać nad wydanymi dolarami. Pływanie z delfinami do najtańszych nie należy, ale będzie najprzyjemniej utopiony hajs w życiu.
Garstka informacji praktycznych:
-
– w Nowej Zelandii z delfinami można pływać z miejscowości Akaroa i Kaikoura, obie na południowym wybrzeżu Wyspy Południowej.
-
– sezon na delfiny trwa cały rok, ale w sezonie na ludzi (grudzień-kwiecień) pływanie z delfinami jest zabukowane na amen.
W listopadzie obłożenie było takie, że na kilka dni przed wyznaczoną datą bez problemu przekładaliśmy termin.
-
– ceny w sezonie 2017/18:
pływanie z delfinami: 175 NZD = 433 zł
sam rejs: 95 NZD = 235 zł
Hera koka hasz LSD
Termin dogadany, należność uiszczona, pozostała kwestia znalezienia odpowiednio mocnych tabletek na chorobę morską.
O pływaniu z delfinami w Kaikourze krążą legendy: podobno impreza jest tak dobra, że wszyscy rzygają.
Podobno na pokładzie czeka tyle wiader, ilu jest uczestników wycieczki. Podobno nikt nie daje rady wypić kakao podawanego przez załogę.
Kto raz poczuł kwaśny smak na wpół strawionego śniadania wiedząc, że znajduje się dwie godziny od brzegu, ten połknie nawet pigułkę gwałtu, byle tylko uniknąć powtórki z tej bardzo wątpliwej rozrywki.
– Dzień dobry, poproszę najsilniejsze pigułki na chorobę lokomocyjną bez recepty jakie macie. Jutro jedziemy oglądać delfiny w Kaikourze.
– Rozumiem. Współczuję.
W takim razie weźcie Sea-Legs. Jedna tabletka połknięta przed snem powinna pomóc. Po drugiej zaczynają się halucynacje, a po trzeciej możecie się nie obudzić.
Wzięliśmy dwie.
Najbardziej się bałam, że tabletki pobawią nas przytomności do tego stopnia, że zaśpimy. O tydzień.
A jest jak zaspać, bo wycieczka zaczynała się o 6:00 rano. Tylu budzików nawet w dniu matury nie ustawiłam.
Z tą szóstą rano to nie żart: liczyliśmy, że tyle wygramy: zobaczymy wschód słońca, ocean będzie spokojny po nocy, a delfinki złaknione naszego towarzystwa.
Nie pomyślałam tylko, że słońce będzie wschodzić dokładnie w tym czasie, kiedy my będziemy oglądać dwudziestominutowy film z 1990 roku o zasadach zachowania w wodzie.
Pierwszy delfin na horyzoncie to ostatni dzwonek, żeby zapoznać Was z savoir-vivre:
Pierwszy delfin na horyzoncie to ostatni dzwonek, żeby zapoznać Was z savoir-vivre:
Zasada #1: Delfinki nie są dla Was. To Wy jesteście dla delfinków.
Będziecie tańczyć, jak one zagrają.
Delfiny są towarzyskie i ciekawskie, ale tzw. attention span mają na poziomie przeciętnego użytkownika internetu. Błyskawicznie się nudzą i jeśli ocenią Waszą atrakcyjność na mniej niż 6/10, po prostu odpłyną w siną dal.
Nie ma rady: chcecie utrzymać uwagę delfina, musicie zrobić z siebie debila.
Myśleliście, że dorosły gulgoczący do małego dziecka brzmi śmiesznie? Grupa dorosłych gulgoczących do delfinów brzmi o wiele, wiele, wiele, wiele śmieszniej.
Ja w każdym razie bawiłam się świetnie.
PS: (Ela autor teorii spiskowych) a co jeśli delfiny są głuche i ta cała szopka to pomysł ludzi pracujących na statku? Zostawiam tę kwestię do przemyślenia.
Zasada #2: Can’t touch this!
Każdy odpowiedzialny instruktor Wam to powie: rączki trzymajcie przy sobie. Obowiązuje całkowity zakaz dotykania delfinów (mają bardzo wrażliwą skórę).
Co oznacza, że nici z surfowania na grzbiecie.
Oczywiście każdy będzie próbował ugrać chociaż ułamek sekundy kontaktu skóra-do-skóry, ale najprawdopodobniej delfiny będą dla Was za szybkie.
Zasada #3: na pływanie macie 20-30 minut.
Po tym czasie dajemy spokój delfinom. Swim and let swim.
Zasada #4. Wszystko się może zdarzyć. Także to, że nie wejdziecie do wody.
Wystarczy, że w gromadzie delfinów pojawi się jeden malutki i już Wasze pływanie trafi szlag. Czujcie się uprzedzeni.
Zasada #5. Warto dobrze pływać.
Ja:
pływam tak na 3 z minusem i to tylko tam, gdzie czuję pod stopami dno. Nie dla mnie pianki, maski, płetwy, delfiny i surfing. Mi było dobrze tam, gdzie byłam – na rufie statku robiąc foteczki.
Już po fakcie dowiedziałam się, że pianka jest całkowicie wyporna, co na chwilę zmieniło postać rzeczy.
Dzisiaj myślę, że nawet gdybym weszła do wody, byłabym tą osobą, która krzyczałaby ratunku!, gdyby tylko nie była całkowicie pochłonięta topieniem się. Tak było w drugiej klasie podstawówki na zawodach pływackich, tak byłoby i dziś.
Tomasz:
pływa dobrze, wody się nie boi, za kołnierz nie wylewa, a i tak nie było mu łatwo wskoczyć do oceanu ze świadomością, że pod nim kilometr głębi.
A jeszcze trudniej się zrobiło, kiedy odpadła płetwa temu Tomku. Dwa razy.
Ostatecznie Tomasz pływał z deską, a my na delfinkowym haju (i dwóch tabletkach Sea-Legs) nawet nie pomyśleliśmy, że źle dobrane płetwy mogły stanowić podstawę do rekompensaty za straty moralne.
Tak blisko, a tak daleko.
Tak blisko, a tak daleko.
Specjalnie dla Was przygotowałam małe Q&A z bohaterem dzisiejszego posta. Tomaszem, nie delfinem.
Q: Tomaszu, zdradź nam proszę: jakie to uczucie pływać z delfinami w oceanie?
A: Nierealne. Szok wywołany zimną wodą, świadomość potęgi oceanu, zmęczenie. Dzisiaj mi się wydaje, że to wszystko było snem.
Q: Przypuśćmy, że właśnie dostałeś drugą szansę. Co zrobiłbyś inaczej?
A: Bym sobie płetwy srebrną taśmą przykleił do stóp. No i może mógłbym być trochę spokojniejszy, bo starałem się za wszelką cenę drzeć ryja pod wodą (żeby przywabić delfiny – przyp.red.) i mi brakło tchu. I przez to byłem trochę spanikowany.
Q: Gdybyś miał podsumować swoją przygodę jednym zdaniem, powiedziałbyś…
A: Delfinki. Tak blisko, a tak daleko.
Q: Dziękuję za rozmowę.
Jeśli macie jeszcze jakieś pytania do naszego eksperta ds. pływania z delfinami – śmiało.
Po swim jest pora na watch. Zanim wrócimy do Kaikoury, bujamy się (hehe) jeszcze trochę ze stadem, żeby pływający z delfinami, też mogli nałapać foteczek na instagrama.
Piękne to było. Tylko my, skaczące delfiny i albatrosy.
Myślicie, że to koniec atrakcji? Po delfinach czekała nas druga najlepsza rzecz tego dnia: prysznic. Darmowym prysznicem jeszcze żaden backpacker nie pogardził – szkoda tylko, że nie można wykąpać się na zapas.
Podsumowując? Pływanie z delfinami w Kaikourze? 2X TAK.
Keep calm, save money and go swim with dolphins.
Southern Scenic Route
Klasyczna Nieśmigielska: po co napisać wpis rozsądnej długości, trzymający się jednego wątku, skoro mogę na koniec hurtem dorzucić zdjęcia, które tylko połowicznie pasują do tematu?
Nie możemy udawać, że na Wyspie Południowej z widoków do dyspozycji mamy tylko góry. Miłośnicy plaż też mają jakieś prawa na tym blogu. A bliżej plażowych klimatów niż dzisiaj nie będę.
Żeby nie było: my kochamy odwiedzać rajskie plaże – przez pierwszych 15 minut. Potem pojawia się pytanie co by tu porobić? i jeśli nie ma w okolicy nic do pochodzenia, to i po nas nie ma śladu.
Inaczej: mogłabym napisać osobny post najpiękniejsze plaże Wyspy Południowej Nowej Zelandii, ale jest ryzyko, że w trakcie pisania umarłabym z nudów.
Na szczęście w Nowej Zelandii rzadko kiedy jest tak, że plaża = woda i piasek.
Weźmy takie Farewell Spit – najbardziej wysunięty na północ punkt Wyspy Południowej (jak to brzmi w ogóle?).
Woda – check. Piasek – check.
Foki, owce, pagórki, wydmy, skały wystające z wody, pawie (!) – check, check, check, check, check. To Wharaiki Beach i Cape Farewell. Kto je ominie, ten trąba.
I chociaż pamiętam jak przez morską mgiełkę, że miałam wtedy nie najlepszy humor (wdepnęłam w strumień, co już do końca wyjazdu dało się odczuć w naszym samochodzie), to 4 miesiące później, wybierając zdjęcia na bloga sama się zdziwiłam: jak tam było ładnie!
Albo taka plaża przy Monkey Island.
Opisywać, nie opisywać?
Jeśli napiszę kiedyś posta o życiu przez miesiąc w aucie (tytuł roboczy: Życie jak w Toyocie) – to nie opisywać.
Bo gdyby nie spanie w aucie, nigdy nie zobaczylibyśmy zachodu słońca nad Monkey Beach. Wierzcie lub nie, ale obrazek dopełniły konie galopujące po piasku i butelka białego wina, schłodzona wodą z Oceanu Spokojnego.
Słowo-klucz: freedom camping. Nie tylko freedom, ale i za free. Miejsce na wagę złota (konkretnie: dwustu złotych) po tym, jak dostaliśmy mandat.
Patent na zwiedzanie wybrzeża był prosty:
my jedziemy przed siebie, a aplikacja Campermate (bez której nie polecamy wybierać się do Nowej Zelandii) mówi nam, gdzie warto się zatrzymać. Inni ludzie poprzypinali pinezki na mapie, żebyście Wy nie musieli.
Na przykład w Curio Bay:
Jeśli będziesz miał pecha – zobaczysz tam tylko skamieniały las, wyłaniający się spod wody.
Jeśli będziesz miał szczęście – zobaczysz skamieniały las i kilka pingwinów żółtookich żyjących na wolności.
Jeśli będziesz miał wielkie szczęście – zobaczysz skamieniały las, pingwiny, delfiny, lwy morskie i foki. Na jednym obrazku. 10 minut spacerem od samochodu.
Nie chcę, ale muszę zabrzmieć patetycznie: to właśnie jest Nowa Zelandia.
My mieliśmy szczęście. Ale nie mieliśmy zooma – został w samochodzie – więc o tym, że spotkaliśmy pingwiny, musicie uwierzyć mi na słowo.
Cathedral Caves
Albo Cathedral Caves.
Żeby główną atrakcją nie było leżenie na ręczniku, ale wielka jaskinia wydrążona w klifie przez fale. O takie plaże walczyłam!
To jeden z niewielu przypadków w życiu, kiedy japonki wygrywają z butami trekkingowymi.
Jaskinie można zwiedzać w porze odpływu. Raczej rano/przed południem niż w porze obiadowej.
Jaskinie są płatne: 5 dolarów (12 zł od osoby).
Jaskinie są zdecydowanie warte zobaczenia. Nawet jeśli nosisz koszulkę #teamgóry.
Tunnel Beach
Jeśli nawet czasami śmieję się z Tomasza, że nie pamięta co i kiedy zwiedzaliśmy, to jedno muszę odszczekać: zawsze pamięta gdzie.
Wystarczy że poproszę: a znajdziesz mi to miejsce w Nowym Jorku we Flushing, gdzie w 2014 roku jedliśmy chińskie pierożki za dolara?
Dwa kliknięcia później stoję na google street view dokładnie przed tym lokalem.
Tak samo było z Tunnel Beach. Scrollowałam google maps kilometr po kilometrze (bo po co ułatwić sobie życie i robić notatki po drodze?), a on naprawdę kliknął dwa razy – i znalazł.
Niechętnie przyznaję, że nie takie złe to plażowanie na Nowej Zelandii, jak je maluję. Ale jakby co, to wszystkiego się wyprę.