Sztywny jak Sztokholm?
To był najmniej oczekiwany wyjazd roku.
Zdarzyło Wam się kupić bilety na wyjazd, a potem żałować? W dniu wylotu budzić się nie z pieśnią na ustach, a z rezygnacją w sercu?
No to piona. Czuliście się jak ja w dniu wylotu do Sztokholmu. Żeby mi się chciało, jak mi się nie chciało.
Jedyne pocieszenie: im bardziej nie będzie mi się podobało w Sztokholmie, tym większa szansa, że napiszę jeden z tych zjadliwych wpisów, które ja uwielbiam pisać, a Wy lubicie czytać. Co jak co, ale pastwić się potrafie. Już widzę te nagłówki:
Nudny jak Sztokholm. Fan hardkoru w świecie hygge.
Sztokholm versus Oslo: bitwa na nijakość.
Sztokholm. Na spacerniaku czy na spacerze?
I tak dalej. Nie zdążyłam dopracować tytułu, bo koncepcja mi się zmieniła.
Moje copy jako podróżnika brzmi: północna przyroda, południowe miasta.
Do Norwegii i na Islandię – proszę bardzo, mogę lecieć choćby dziś. Zadzieram spodnie trekkingowe i lecę. Tylko proszę, nie każcie mi spędzać czasu w Oslo i Reykjaviku – to ma być odsiadka czy odpoczynek?
Oslo i Reykjavik znajdują się na pierwszych dwóch miejscach mojej listy – najmniej klimatycznych miasta na świecie.
Jak powszechnie wiadomo, swoje serce zostawiłam w Neapolu. W obsikanej bramie pomiędzy wielka stertą śmieci, a gniazdem szczurów.
Jak mogłam nie być uprzedzona, skoro nawet znajoma osoba (dane do wiadomości redakcji), która nosi (wykrochmaloną) koszulkę #teamczysto ostrzega mnie przed nijakością Sztokholmu? Przecież mi się nawet kamieniczki na poznańskim rynku wydają za słodkie.
A jeszcze te przysłowiowe skandynawskie ceny. Nie pomagają.
Co w takim razie miłośnik włoskiego rozpierdolu robi w schludnym skandynawskim świecie?
Wysypuje ukradkiem papierki po cukierkach na ulicę? Nie myje rano zębów i chucha tym pięknym zadbanym ludziom w twarz?
Nie.
Jedzie na koncert ulubionego zespołu.
Problem w tym, że koncert jest w piątek, a lot powrotny po weekendzie. Jak przeczekać resztę czasu?
Rozważałam różne scenariusze:
1. Powrót wcześniej samolotem do Wrocławia i winko z ziomeczkami. Paulina Wierzgacz (i s-ka) vs Sztokholm? Nie ma się nad czym zastanawiać.
Niestety, tanie loty do Szwecji są tanie, kiedy przeglądasz je sobie z nudów siedząc na kiblu. Kiedy naprawdę potrzebujesz jakiś kupić, natychmiast przestają się opłacać.
Więc jeśli nie powrót, to może…
2. … hibernacja w hostelu. Tylko ja, Tomasz, hostelowe łóżko i netflix. Możemy dorzucić też…
3. … narkotyki. Podobno czas szybciej leci.
To był najbardziej zaskakujący wyjazd roku.
Drogę z dworca autobusowego na koncert przeszłam na oślep – bo szkoda oczu na Sztokholm. Jak patrzeć, to tylko pod nogi, bo gdybym zaczęła się rozglądać, nie daj boże zauważyłabym jak ładnie wygląda sztokholmskie nabrzeże w nisko świecącym popołudniowym złotym słońcu.
To wszystko pic na wodę (zatoki Saltsjön), żeby mnie omamić. A ja się nie dam omamić, Szwecjo. Bujać to my.
Może to pokoncertowy haj, może to różowe niebo po zachodzie słońca, ale w drodze do hostelu zaczęłam mięknąć. A dwa dni później na myśl o wyjeździe chciało mi się płakać.
Rezultat? Nie kupiłabym magnesu I heart Stockholm. Ale: I think Stockholm is more than ok – już tak. Nawet dwa, drugi dla Tomasza.
Jak to się stało, że z potencjalnego hejtera stałam się realnym fanem Sztokholmu?
Co się wydarzyło pomiędzy piątkiem a poniedziałkiem?
To sprawa dla reportera. Prześledźmy nasz wyjazd krok po kroku.
Nie powiem Wam, co zobaczyć w Sztokholmie. Powiem Wam, co ja zobaczyłam i co sprawiło, że zmieniłam zdanie.
1. Koncert Mando Diao w Gröna Lund
Wyobraźcie sobie, że bilet na koncert zespół, który bardzo lubicie jest niewiele droższy niż zboże. Zboże kosztuje 68 gr/kg. Mando Diao: 1,6 zł/koncert.
Decyzja może być tylko jedna.
W czym tkwi haczyk?
1. Trzeba dolecieć do Szwecji.
2. W hurcie zawsze taniej.
Cenę zboża podałam w przeliczeniu z tony na kilogram. Cenę koncertu po przeliczeniu sezonu na event.
Płacąc 270 SEK (112 zł) za zieloną kartę wstępu do wesołego miasteczka Grona Lund otrzymujesz wejście na wszystkie koncerty, od maja do sierpnia.
Wszystkie. Koncerty.
A grają Queens of the Stone Age, Marilyn Manson, Billy Idol.
Mam wymieniać dalej?
Mogę.
Beck, Alice in Chains, Thirty Seconds to Mars, Europe.
Ponad 70 wykonawców. Jeśli to nie jest deal życia, to ja nie wiem, co jest.
Jedyne, co musicie wziąć na klatę to fakt, że jeśli koncert odbywa się w sercu wesołego miasteczka, to nie unikniecie elementu przypadkowości wśród publiczności.
Dla mnie to tylko dodaje kolorytu. Marilyn Manson śpiewający do dzieci lepiących się od waty cukrowej?
Gdyby ten koncert nie odbywał w środku tygodnia (środa 6.06.), to już bym była spakowana.
2. Szwedzkie ceny
Kto nie wpada w manię przeliczania cen po wjeździe do kraju o znacznie większym PKB niż Polska, niech pierwszy rzuci kamieniem. Miłośnicy czarnego humoru, łączmy się!
Bułka wrocławska po 15 zł? A to dobre!
Marchewka 50 zł/kilo? Boki zrywać.
Zacierałam ręce na kolejny hejterski akapit we wpisie ze Szwecji. I znów rzeczywistość mnie wykiwała.
Bo przykładowe ceny w Szwecji wyglądają tak:
– okulary przeciwsłoneczne znalezione w parku: 0 SEK (0 pln)
– wisiorek znaleziony pod prysznicem (odczekałam 24h zanim go zabrałam): 0 SEK (0 pln)
– sukienka z lumpeksu: 20 zł
Słowem: ale się obkupiliśmy. Jak na shopping, to tylko do Szwecji.
A na serio: w sklepach jest różnie. Przeważnie trochę drożej, ale wbrew pozorom nie trzeba brać kredytu hipotecznego, żeby kupić w Szwecji bułkę i banana.
Z jednej strony do tej pory wypieram z pamięci cenę 6 klopsików z mięsa renifera w Meatballs for people na Södermalm.
Z drugiej strony do tej pory wspominam lody o smaku chili i lukrecji – 7,95 zł/500 ml.
A papierosy. Ile mogą kosztować papierosy w Szwecji? Czy kupię sobie w Polsce za nie samochód?
Mniej niż myślicie: 22,57 zł. My naprawdę doganiamy Europę!
Wniosek: nie jedzcie na mieście*, a nie będzie tragedii.
*chyba że lunch dnia w Midan (Odengatan 113).
Przy porcji w Midan legendarne talerze z poznańskich Zdolnych wypadają… marnie. Tomek nie zjadł nawet mięsa.
Do tego: sałatki, kawa, zimne napoje w opór. Cena? 45 zł. Beat that Warszawiacy!
3. Życie jak w Sztokholmie
Ustalmy jedno: długi letni dzień w Sztokholmie to nie to samo co krótki szary zimowy substytut dnia.
Łatwo dobrze poczuć się w mieście, w którym słońce świeci do 22:00, chmurki zbierają się tylko po to, żeby urozmaicić zachód słońca, a każdy skrawek zieleni okupują zadowoleni z życia ładni ludzie. I ich uśmiechnięte dzieci. I ich zadbane pieski.
Pytanie, co przez pozostałe 362 dni w roku?
Ale coś jeszcze sprawiło, że postrzegaliśmy Sztokholm jako miasto w którym przyjemnie byłoby mieszkać (czy ja to naprawdę powiedziałam na głos?).
Skład powietrza.
78% luz.
20% tlen.
Zadowolenie z życia, dobre samopoczucie – pozostałe 2%.
Było kiedy wdychać, bo całe miasto zjeździliśmy rowerami miejskimi. Trochę powietrza ze Sztokholmu zamknęłam w plecaku i tak sobie wdycham czasem przed snem.
To tak, jakby hipsterzy z Berlina dorośli, stwierdzili że jednak na mieście jest trochę za mało porządku, za dużo graffiti i założyli kolonię za morzem. I tą kolonią jest Sztokholm.
4. Ładnemu miastu we wszystkim ładnie
Pobiłam rekord.
Jeszcze nigdy żadnemu miastu na etapie planowania nie poświęciłam tak mało czasu.
Na logikę: wystarczy, że zobaczę to nieciekawe miasto na żywo, po co mam jeszcze raz oglądać je w internecie? To tak jakby brać dokładkę niedobrego obiadu.
Sztokholm w mojej głowie, z braku innych punktów odniesienia, zapowiadał się jak krzyżówka nudnego z nieciekawym. Jak połączenie Oslo, Reykjaviku i… Pragi. Szklane domy bez charakteru (Oslo) i kolorowe domki (Reykjavik), starówka jak cukiereczek (Praga). Najbliższe kamienice? Wiadomo, w Gdańsku.
Tymczasem Sztokholm na żywo prezentuje się jak porządne europejskie miasto ze zróżnicowaną zabudową. Nie ma nudy. Są kamienice.
Sztokholm wznosi się i opada. Sztokholm przenosi się na drugi brzeg. Życie w Sztokholmie płynie nad wodą. Sztokholm ogląda zachód słońca z wielu punktów widokowych:
– Evert Taubes terrass (jeśli chcesz wydać 27 zł na 0,4 Heinekena z kija – to właśnie tam)
– ścieżka na Monteliusvägen (może być zatłoczona)
– karuzela Eclipse w Grona Lund (ale foteczek to tam nie zrobicie…)
– wieża Kaknästornet (nie byliśmy, niepotwierdzone info)
– wzgórze Skinnarviksberget (czytaj dalej)
5. Skinnarsvigsberget
Nie znam szwedzkiego, ale obstawiam, że nazwa Skinnarvigsberget oznacza wzgórze, z którego w Sztokholmie zachód słońca wygląda zawsze dobrze.
Jak można nie polubić miasta z takim punktem widokowym, no jak? Nie mieliśmy jak się bronić.
6. Muzea
Jeśli masz wybrać jedno jedyne muzeum w Sztokholmie, mówili.
wybierz muzeum statku Vasa, mówili.
Nie wiem, czy znajdę coś mniej interesującego mnie niż jakiś statek, pomyślałam.
Nawet jeśli miałby pochodzić z XVII wieku, przeleżeć na dnie morza 300 lat i zostać wydźwignięty i prezentowany w całości.
Okazało się, że nie znam samej siebie. Jeśli macie wybrać jedno jedyne muzeum w Sztokholmie – naprawdę wybierzcie muzeum statku Vasa.
Dla Polaków przewidziano specjalny bonus. Bo Vasa, najwspanialszy statek, jaki w tamtych czasach zbudowano, miał wypłynąć na wojnę z Polską. Być może różnica pomiędzy miał wypłynąć a wypłynął stanowi o tym, że nie mówimy dzisiaj po szwedzku (i nie zarabiamy w koronach…).
Statek Vasa zatonął w zatoce w dniu przecięcia wstęgi. W imieniu wszystkim Polaków w załączeniu przesyłam wyrazy współczucia… not!
PS: Nie, nie można wejść na pokład.
Tak, mi też było przykro.
7. Gröna Lund
Może nie powinnam się wypowiadać, bo w temacie wesołych miasteczek nadal jestem świeżakiem. Dopiero zbieram pieczątki.
Ja się wychowałam na objazdowych bieda miasteczkach, wesołych tylko z nazwy, które rozkładały się z pomalowanych tirów na miejskich nieużytkach. Nic dziwnego, że teraz zachwyca mnie każda kolejka górska, na której nie widać śladów rdzy.
Warto się wybrać do Gröna Lund, nawet jeśli akurat nie macie w popołudniowych planach wypluwania płuc z przerażenia.
Ja przyznaję, że wszędzie tam, gdzie się wisi głową w dół – wymiękam. Tomasz – przeciwnie. A i tak przyznał, że w Gröna Lund najstraszniejsza była dla niego Eclipse.
Pff, karuzela. Co w tym może być strasznego? Kręcić to my, ale nie nas.
Aż wjechaliśmy na wysokość 120 m i zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy najsłabszym ogniwem w walce pomiędzy siłą odśrodkową a silnym wiatrem. I że trzymają nas przy życiu tylko metalowe łańcuszki.
Był krzyk.
Cytując Tomasza: ja też jestem obsrany.
Bonus points: Stadtbibliothek Stockholm
Urzekło mnie to miejsce. Żadnej obowiązkowej szatni, żadnej rejestracji, nikt Cię nie lustruje wzrokiem. Wchodzisz, siadasz, otwierasz laptopa, podłączasz się do wifi, pracujesz.
Nie do pogardzenia dla cyfrowego nomady (nawet takiego na jeden dzień). Polecam!
Wniosek?
Warto raz na jakiś czas wyjść z wąskiej uliczki własnego umysłu – tylko uważaj, żebyś nie trafił do Oslo.
Jak zwykle w takich wypadkach czas zadać sobie jedno zajebiście ważne pytanie. Nie czy, tylko kiedy nastąpi mój powrót do Sztokholmu?
Spoiler: prawdopodobnie jeszcze w tym sezonie.