Dolomity Dynamity: The best of
Nie chcę, ale muszę – wyjść na panią podróżniczkę, taką co co to nie ona.
Byłam w Patagonii, Andach, Stanach Zjednoczonych, Nowej Zelandii.
Widziałam lodowce, kaniony, wulkany, delfiny.
A i tak uważam, że Dolomity najpiękniejsze są i basta.
Ja wiem: Dolomity to są te góry, w które jeździcie na narty. Nie te, po których się chodzi latem.
Z punktu widzenia większości to my robimy coś na odwrót. Ale tak pod prąd to ja mogę chodzić codziennie, nie będzie narciarz pluł nam w twarz.
Co robić w Dolomitach latem? Przed Wami the best of naszego trzeciego i bynajmniej nie ostatniego wyjazdu.
W dzisiejszym programie sięgniemy prawie do gwiazd, bo na dwa trzytysięczniki. Czyli jakby postawić jeden na drugim, wyszedłby jeden sześciotysięcznik?
Oraz przejdziemy wspólnie taki tam, najpiękniejszy szlak na świecie. Zupełnie jakbyśmy tam razem byli.
Będzie co oglądać, a potem co planować. Będą Państwo zadowoleni.
Z moich obliczeń wynika, że Włochy to najczęściej odwiedzany przez nas kraj europejski.
A jak europejski, to i kraj w ogóle.
W samym tylko 2018 roku byliśmy tu 3 razy, a czwarty już majaczy na horyzoncie zdarzeń.
Musielibyście mnie kiedyś zobaczyć we Włoszech. Jest śmiesznie. Zanim wyląduję, zachowuję się normalnie. Po wyjściu z samolotu nadaję się na prowadzącą najbardziej pozytywny patostream na świecie, tak nisko spada moje IQ.
Na widok każdego napisu po włosku na autostradzie cieszę się jak głupi do parmezanu: Attenzione! mantenere la distanza di sicurezza.
Area servizio.
Controllo della velocità.
Gdyby zatrzymał nas poliziotto i wlepił mandato, uśmiech dalej nie schodziłby mi z twarzy.
Jeśli się odzywam się tylko po to, żeby powiedzieć coś wnoszącego wiele do dyskusji, w stylu:
– lubię Włochy, a Ty?
– Włochy to jednak są super, nie?
– ale się cieszę, że tu przyjechaliśmy. Ty też?
Niestety szacowany poziom błogości na wyjeździe jest odwrotnie proporcjonalny do poziomu depresji powyjazdowej. Z polskiego na polski: im fajniej w trakcie, tym bardziej boli po powrocie.
Moja teoria: gdy Bóg tworzył świat, w grze w Bingo Włochy jako pierwsze skreśliły wszystkie pola:
– najlepsza kuchnia – check!
– najlepsza kawa – check!
– najlepsze góry – check!
– najlepsze miasta – check!
– najlepszy język – sì!
BINGO.
Słabe widoki na widoki
Rok temu o tej porze zastanawiałam się, czy Dolomity Dynamity odpalą w deszczu. Odpaliły, ale z opóźnionym zapłonem, bo jednak przez pogodę nasze szlaki odrobinę trafił szlag.
W tym roku miałam silne poczucie, że należy nam się zadośćuczynienie. Ani milimetra więcej, my już swoje wycierpieliśmy.
Patrzę na prognozę, a tam… zero deszczu! Same gwałtowne burze.
Postanowiłam nic nie mówić Tomaszowi, po co ma być uprzedzony. Jeszcze odmówi wejścia do samolotu, a auto w wypożyczalni jest na jego nazwisko.
Na moje nieszczęście, Tomasz też umie wpisać w google Dolomity pogoda.
Dość powiedzieć, że w Dolomity lecieliśmy z duszą na ramieniu i adresem ulubionej pizzerii w pogotowiu. A na wszelki wypadek sprawdziłam na google maps, jak daleko mamy do Neapolu.
7 godzin.
Trochę daleko. Ale gdyby zaszła taka potrzeba… Dla zawiedzionego nic trudnego.
Zaczynamy z wysokiego M: 3343 m n.p.m.
M jak Marmolada.
Mam dla Was okazjonalny suchar: Dolomity. Dla diabetyków.
Bo tylko w Dolomitach możesz zjeść chleb z Marmoladą – bez cukru.
Bardzo chciałabym móc napisać, że najwyższy masyw Dolomitów zdobyliśmy tymi oto nogami.
I rękami, bo na szczyt prowadzi via ferrata. To znaczy napisać mogę, bo jeśli Donald Trump może na swoim twitterze obrażać ludzi na prawo i lewo, to znaczy, że internet wszystko przyjmie, ale prawda jest taka, że na 3243 metry Punta Rocca wwieźliśmy się wygodnie kolejką w 20 minut.
Nie wszystko można kupić za pieniądze, ale akurat wjazd kolejką linową na najwyższy szczyt Dolomitów – tak.
Za 30 euro. Czyli równowartość wypożyczenia dwóch zestawów do via ferraty w Cortinie d’Ampezzo na dzień.
Więc hajs niby się zgadza, ale jest jeszcze oszczędność czasu.
Bo dzięki wjechaniu kolejką na trzytysięcznik przed południem mogliśmy wejść na inny trzytysięcznik po południu.
A widoki takie same, czy się weszło, czy wjechało.
Tofana koffana (Tofana di Rozes, 3223 m n.p.m.m.)
To może być Wasz pierwszy trzytysięcznik!
Start: parking pod Rifugio Dibona.
Koniec: Tofana di Rozes, 3223 m n.p.m.
Czas: min. 6 h tam i z powrotem.
Przewyższenie: 1140 m
Z parkingu pod schroniskiem Dibona sprawa jest prosta: jak zadrzecie głowę w górę, zobaczycie taką serpentynę, prowadzącą do przełęczy. Tam idziecie przez najbliższą godzinkę-półtorej. Tam czeka na Was schronisko Giussani i kawa przed wejściem na szczyt.
Nawet jeśli uznacie że 3 tysiące metrów to za wysokie progi na Wasze nogi, podejdźcie chociaż do schroniska, a będzie Wam dane.
Dalej ścieżki na szczyt są dwie. Jak w Matrixie, oznaczone czerwoną kropką i niebieską kropką. Którą wybierzesz?
…
Żartuję, nie ma co wybierać. Albo masz na sobie osprzęt do via ferraty i idziesz czerwonym, albo nie masz i idziesz niebieskim. Nie odwrotnie.
Żeby wejść na szczyt Tofany di Rozes niebieskim szlakiem nie są wymagane specjalne umiejętności. Tylko krzepa, determinacja, nawigacja. Nie od czapy byłby też kask, bo Dolomity składają się w luźnych kamieni i litej skały w proporcjach 50:50.
Największym problemem jest odnalezienie się na trasie. Możliwe, że bez mapy byśmy zawrócili, bo był to najmniej precyzyjnie oznaczony szlak w mojej historii chodzenia po górach, odkąd w 1998 roku zdobyłam Sarnią Skałę.
Wypatrywać należy niebieskich oznaczeń i kopczyków z kamieni. Jeśli nie masz w zasięgu wzroku ani jednego, ani drugiego – ups, zgubiłeś się.
WTEM!
Deszcze niespokojne, które wisiały nam nad głową od 24 godzin uznały, że nadszedł ich moment.
Nie mogliśmy dłużej udawać, że ten buczący dźwięk to przelatujący nad nami helikopter, albo wyjątkowo silny podmuch wiatru rezonujący w kapturze.
To była burza, a my byliśmy na 3220 metrach.
Już widzieliśmy, gdzie jest krzyż. Zostało nam kilka kroków.
Chwilę trwaliśmy w zawieszeniu pomiędzy: idziemy dalej, biała czekolada Rittersport z chrupkami sama na szczycie się nie zje a: chrzanić ostatnie 10 metrów, schodzimy.
Serce (ja) mówiło: w górę, może się przejaśni! Andiamo!
Rozum (Tomasz) mówił: zdajesz sobie sprawę, że może się przejaśni brzmi jak coś, co himalaiści mówią przed śmiercią?
Touché.
1:0 dla smerfa Marudy.
Łatwo powiedzieć, 100 razy trudniej zrobić jak się ma 10 metrów widoczności do dyspozycji.
Ostatecznie wesoło nie było, najedliśmy się trochę strachu, a deszcz i grzmoty dodatkowo nie pozwalały nam się wyluzować. Ale tak, zrobiłabym to jeszcze raz.
Bilans zysków i strat
Zyski:
– Satysfakcja z wejścia na 3.2 K
– Efektowna skaryfikacja na kciuku na pamiątkę zejścia z Tofany.
Do końca życia będę pamiętać, że nawet jeśli szlak prowadzi w dół, to nie do końca wszystko jedno, którędy.
– Zbyt zmęczeni żeby schodzić do auta = nocleg z kolacją i śniadaniem w schronisku Giussani. TAK BARDZO TAK. Więcej na temat spania w schroniskach (spoiler: zauważyliście liczbę mnogą?) w Dolomitach – w następnym odcinku.
Straty:
– 1x spodnie trekkingowe męskie (podarte)
– 1x okulary przeciwsłoneczne znalezione w Sztokholmie (w ten sposób domknął się ich cykl życia; ktoś zgubił aby znaleźć mógł ktoś)
– liczne miejscowe ubytki w naskórku.
Czy płakałam, że widoku ze szczytu nie widziałam?
Otóż nie. Bo z widokiem czy bez, Tofana to jest kawał góry do podejścia.
Poza tym cieszyliśmy się, że przeżyliśmy. A mogła zabić.
Tre Cime di Lavaredo: the sequel
Brzmi znajomo? A powinno, bo to rekonkwista. Od Tre Cime wszystko się zaczęło. I na Tre Cime nigdy się nie skończy. P
Tutaj zobacz zdjęcia sprzed dwóch lat.
Start (i meta): parking przy Rifugio Auronzo. To za wjazd tutaj płaci się te 30 euro (2018) (co nie znaczy że nie można podejść pieszo, opcji jest kilka).
Droga jest czynna zazwyczaj od czerwca do końca października.
Długość: 9,5 km w wersji podstawowej (bez objazdów)
Trudność: 2/5. Są dwa odrobinę bardziej męczące podejścia, ale nawet największy kanapowy leń powinien dać radę, po prostu zajmie mu to więcej czasu. W nagrodę można sobie wlepić pieczątkę do paszportu w którymś z trzech schronisk.
Nie wytatuowałabym sobie Tre Cime di Lavaredo na bicku, bo nie są wcale najzgrabniejszym masywem w Dolomitach.
Ale już szlak prowadzący dookoła jest najzgrabniejszym, jaki w ogóle miałam okazję przejść, tylko jak tu wytatuować 9,5 kilometrową linię na jednej ręce?
Nie boicie się czasem powrotów w miejsca, w których się zakochaliście? Ja się boję, zawsze.
Ale nie na Tre Cime.
Uważam, że człowiek jest w stanie pomieścić dokładnie tyle piękna na raz, ile mieści się na tym szlaku. Ani grama więcej, bo wylew.
Tre Cime di Lavaredo to mokry sen dla każdego, kto jest chociaż odrobinę czuły na piękno.
Różnica pomiędzy pierwszym a drugim razem (2016 vs 2018)?
1. Cena: teraz wjazd na parking kosztuje 30 euro/auto (dodatkowa doba: 15 E). Wtedy: 25.
2. Dwa lata temu byłam tak oszołomiona tym całym bogactwem – 100% rokoko, tylko że w naturze – że nie zauważyłam, że w regionie Tre Cime szlaków jest więcej niż ten jeden jedyny. Teraz, kiedy studiowanie map Dolomitów stało się moim nowym hobby, już wiem, że następnym razem: zostawiam auto gdzieś w dolinie, bukuję noclegi w którymś ze schronisk, zarzucam plecak na plecy i tyle mnie widzieli przez następne 3 dni.
3. APFELSTRUDEL W SCHRONISKU LOCATELLI.
Wtedy: nie zabraliśmy gotówki z samochodu, więc za cały posiłek musiały wystarczyć nam połykane ze smutku łzy na widok ludzi jedzących strudla wielkości półkuli mózgu dorosłego mężczyzny.
Teraz: bez przesady mogę powiedzieć, że na tę chwilę czekaliśmy dokładnie 727 dni, 23 godziny i 47 minut. I że było warto. A jakby nie było warto, to i tak bym się nie przyznała.
Ładnie?
A to jeszcze nie wszystko.
Bo the best of Dolomity to never ending story.
To be continued.