Dolomity na miękko. Łatwe szlaki dla leniwych pierogów.
Łatwe szlaki w Dolomitach – biały kruk czy czarny koń? A jeśli istnieją, to czy zaczynają się na końcu tęczy, zaraz za polaną z jednorożcami?
Powiedzmy, że znalazłeś się w Dolomitach – może wygrałeś bilety w konkursie, a może namówił Cię znajomy bloger podróżniczy – ale masz mały problem: nie lubisz chodzić po górach. No nie lubisz i co zrobisz. Leniwym pierogiem się urodziłeś i leniwym pierogiem umrzesz.
Albo może góry lubisz, ale akurat dzisiaj, ze wszystkich dni w roku, nie masz siły na nic i marzysz, żeby tak Ci się chciało, jak Ci się nie chce.
Dziś pokażę Wam jak zrobić, żeby się w Dolomitach nie narobić, a jednak dużo zobaczyć.
Zakazane słowa: trzytysięcznik, via ferrata, przewyższenia, wysiłek fizyczny. Skupimy się raczej na: blisko, nisko, dużo, przystanków.
Najprostsze rozwiązania nie są najlepsze, bo są najdroższe: w Dolomitach, gdzie siatka wyciągów linowych jest gęstsza niż siatka dróg asfaltowych, teoretyczne nie ma nic prostszego niż odstać swoje w kolejce do kolejki, wjechać na górę, zrobić selfie, zjechać w dół.
W idealnym świecie by tak było. W grze zwanej prawdziwym życiem, żeby na te kolejki zarobić, też trzeba się narobić: skończyć szkołę, iść do pracy, odkładać oszczędności.
Więc odpada.
Tymczasem są w Dolomitach zjawiskowe miejsca, które zaczynają się i kończą w odległości spaceru od auta. Są też takie, które zamiast wyprowadzać na szczyt, obchodzą go dookoła (sprytne!). Nie trzeba pożyczać rąk, żeby na palcach pokazać, ile kilometrów zostało do schroniska.
Pst, pozostałe wpisy z Dolomitów znajdziecie tutaj. Zdejmijcie od razu kapcie, żebyście nie musieli ich szukać, jak Wam pospadają.
Lago di Braies / Pragser Wildsee: Morskie Oko+
Dla kogo: matek z dziećmi na rękach, osób na wózkach inwalidzkich i piesków rasy chihuahua
Ratio wysiłek/widokowość: 0:7 (bardzo korzystne).
Opcja podstawowa: po prostu wysiadasz z samochodu i jesteś.
No dobrze, wysiadasz z samochodu, uiszczasz opłatę w parkomacie, wzdychasz, że Polska niby Europa, tylko te zarobki – i jesteś.
Wyobraźcie sobie Morskie Oko, do którego nie trzeba iść przez dwie godziny pod górę.
Wyobraźcie sobie Morskie Oko, na powierzchni którego ktoś porozrzucał łódeczki, żeby się lepiej komponowały kadry.
Wyobraźcie sobie, że na parkingu można zapłacić za czas, który się tam realnie spędza, a nie od razu bezzwrotny ryczałt za cały dzień. I bez tego jest dosyć drogo, bo Lago di Braies to najbardziej dojna krowa Dolomitów, ale prostym sposobem na obniżenie opłaty jest przyjechanie przed 7:00 rano*. Dodatkowo wymieniasz tłumy turystów na wschód słońca, najkorzystniejsza promka na świecie.
To Lago di Braies właśnie. Morskie Oko, tylko lepiej zrobione.
Opcja średniozaawansowana:
Jeśli wysiadanie z auta i przejście 100 m od auta do linii brzegowej nie przemęczyło Was zanadto, może spróbujcie jednak przejść tych 3,5 km szlaku dookoła jeziora? Zachęcam, ale nie nalegam.
Opcja zaawansowana:
Wpiszcie w google Rifugio Biella. Tak, ja też nie wierzyłam, ale ten widok naprawdę istnieje.
Nagle okazuje się, że nie ma takiego dziecka, którego nie można wsadzić w nosidełko, ani psa, którego nie da się zapakować do plecaka.
6 km – tyle z Lago di Braies idzie się na górę. Wygląda, jakby było warto, ale co ja tam wiem, ja tylko byłam na sześciotysięczniku i chodziłam po szlakach w Patagonii.
Prato Piazza / Platzwiese: spacerek z widokiem
Tu kręciliby Pyzę na włoskich dróżkach.
Dla kogo: dla wszystkich, którzy są w stanie przejść/przejechać 40 minut w jedną stronę po szutrowej drodze. To będą najłatwiej zobaczone trzytysięczniki w Waszym życiu. Samo mięso i ani kropli potu.
Nigdy jeszcze nie otrzymałam tak wiele za tak niewiele wysiłku. Magia płaskowyżu: jak już raz wjedziesz na 2000 m, haj trwa bardzo długo.
Łyżka dziegdziu w tej beczce miodu trwa od 10:00 do 16:00 i polega na tym, że trzeba dojechać do Ponticello, zostawić auto na parkinggo i kupić za 3 euro biglietto na autobus (w jedną stronę). Poza sezonem (a przynajmniej poza wyznaczonymi godzinami w sezonie) podobno droga na górę stoi otworem. Nie ma na nią szlabanu.
A najlepsze, że nawet bez pracy są tutaj kołacze: każde szanujące się tyrolskie schronisko zapewni Wam dostęp do kawy i ciasta na wypadek, gdybyście zasłabli podczas wysiadania z autobusu. Nie znasz dnia ani godziny, kiedy dopadnie Cię choroba wysokościowa. 500 g Apfelstrudla bez recepty i człowiek jest jak nowo narodzony.
Opcja średniozaawansowana:
Od Was (a także: od pogody i od rozkładu jazdy autobusów, co nas trochę uziemiło na tych wysokościach), zależy jak daleko pójdziecie i którą drogą wrócicie. To nie Tatry, że szlak prowadzi odtąd-dotąd. W Dolomitach szlak prowadzi odtąd, ale po drodze krzyżuje się z pięcioma innymi i bywa że ma wiele alternatyw pracowicie wydeptanych w trawie przez całe pokolenia krów i owiec. Na miejscu spędziliśmy 3 godziny.
Opcja zaawansowana:
Pico de Vallandro / Durrenstein, 2839 m n.p.m.
Aktualnie główny podejrzany w sprawie o tęsknotę za Europą. 3 godziny krwi, potu i łez wymieniasz na szczycie na opad szczęki i zdjęcie Tre Cime di Lavaredo z góry.
Mój numero uno na liście szlaków do zrobienia następnym razem w Dolomitach. Kto chce, szuka sposobów, a ja aktualnie sprawdzam, jak polecieć w sierpniu z Australii do Bergamo, żeby było tanio, bez jetlagu i z jak najmniejszą ilością dni urlopowych. Namiary na tanie paliwo rakietowe ktoś, coś?
Sasso Lungo / Langkofel – długie piękno
Dla kogo: dla każdego, kto ma dwie sprawne nogi i wolne pół dnia.
Co bardziej podejrzliwi sprawdzają mnie teraz w googlach. Już widzę oczami wyobraźni jak czytacie:
Halo, miało być lekko, łatwo i przyjemnie, bez przewyższeń i trzytysięczników? Nieśmigielska kłamie, a January mówi prawdę.
Zanim zabijecie na cyfrowy alarm i okrzykniecie mnie królową fake newsów pomyślcie, że nikt Wam nie każe włazić na górę (zwłaszcza, że na samo Sassolungo raczej się wspina niż wchodzi).
Sassolungo obchodzi się szerokim łukiem.
Żeby było ciekawiej, my podejścia do Sassolungo mieliśmy dwa. Za pierwszym razem (wrzesień 2016) zima zaskoczyła turystów. Opady śniegu odcięły nam łączność z widokami. Nie ma widoków = nie ma takiego męczenia się na darmo, nawet za darmo. Wróciliśmy rok później.
Pełna pętla zaczyna się na przełęczy Sella (Passo Sella) i będzie Was kosztować 17.6 km i 6 godzin życia z groszami, ale gwarantuję, że od tej pory będziecie je dzielić na życie przed Sassolungo i po.
Owszem, żeby obejść Sassolungo trzeba się trochę natrudzić (bardziej fizycznie niż technicznie, bo szlak nie jest wymagający), ale i przelicznik na widoki jest tu korzystniejszy niż w pozostałych przypadkach.
Opcja średniozaawansowana:
Jeśli masz raczej w głowie niż w nogach, podjedź z przełęczy wagonikiem do Rifugio Toni Demetz (18 euro) i stamtąd obejdź tylko pół masywu, tj. Sasso Piatto. Kieruj się na Rifugio Vicenza, a na dole w lewo. Taki układ oznacza więcej schodzenia niż wchodzenia, ale pamiętaj, że w ten sposób nikt jeszcze nie zasłużył na Apfelstrudla.
Opcja podstawowa:
Jeśli 8 km to nadal za dużo, co powiesz na 0 km? Niżej z ceny nie zejdę!
Droga z Canazei do Passo Sella wykręca na wszystkie strony i urywa każdą wystającą część ciała. Dla przejechania tego odcinka warto w życiu zrobić prawo jazdy albo ożenić się z kimś, kto je ma.
Z chętnymi na wersję rozszerzoną widzę się w następnym akapicie.
Sassolungo level hard
Opcja dla zaawansowanych: Zostawiamy auto na parkingu na przełęczy (5 euro; im wcześniej przyjedziesz, tym bliżej podjedziesz) Paso Sella. Przed nami 17 km i 4 schroniska (= 4 okazje na kawę i słodkie).
I tu Was zaskoczę: my wcale nie zrobiliśmy pełnego okrążenia. W połowie drogi zorientowaliśmy się, że można przejść przez środek masywu, co oznaczało, że droga do następnej kawy i kolejnego ciasta znacznie nam się skróciła. W teorii. W praktyce oznaczało to męczące 800-metrowe podejście, ale czego się nie robi, żeby mieć pretekst do zjedzenia odrobiny glutenu?
Widoki na Sassolungo trzymają w zachwycie od pierwszej do ostatniej minuty. Banalne stwierdzenie, że za każdym zakrętem otwiera się przed nami inna panorama, jeszcze nigdy nie było tak bardzo na miejscu.
W Tatrach tysiące ludzi tłoczy się na 15-stu szlakach.
W Dolomitach tysiące ludzi ma do dyspozycji setki szlaków. Różnica jest odczuwalna. Nawet w sezonie Dolomity nadają się dla mizantropów.
Dodatkowo: schroniska są wszędzie. Jeśli nie masz przynajmniej jednego w zasięgu wzroku – to nie chcę Cię straszyć, ale możliwe, że zabłądziłeś. Przypomnij sobie, kiedy i gdzie po raz ostatni widziałeś innego turystę. Pamiętaj, warunki w górach zmieniają się błyskawicznie. Zabrałeś też zapasy wody i jedzenia, prawda?
Truskawka na torcie: nocleg w Rifugio Toni Demetz
Pewnie zastanawialiście się, jak my to robimy, że noclegi z wyżywieniem w schroniskach takie drogie (55 euro/os.), a jednak zawsze w Dolomitach w jakimś śpimy? Harujemy na zmywaku po kolacji?
A nie. My po prostu optymalizujemy wydatki.
Jeden drogi nocleg w schronisku + 2 darmowe noclegi w aucie = 3 noclegi w akceptowalnej cenie.
Żeby były luksusy schroniska, muszą być niewygody tylnego siedziska.
Chusteczki nawilżane i żel do dezynfekcji rąk to niezupełnie to samo, co się umyć i być czystym, ale można przez chwilę się poczuć, jakby się było.
Gorzej, jeśli nawet w rifugio albo za prysznic dodatkowo się płaci, albo co z tego, że jest darmowy, skoro ciśnienie wody jest tak niskie, że powinna po nie przyjechać karetka na sygnale.
Częste mycie skraca życie, a kto chodzi po górach, ten żyje dwa razy. Rachunek jest więc prosty.
W naszym rankingu schronisk w Dolomitach, Rifugio Toni Demetz plasuje się na 4. miejscu (1. Lagazuoi, 2. Capanna di Fassa, 3. Giusanni). Przyczyna jest prosta: nie za bardzo jest dokąd stamtąd pójść, chyba że w górę, ale ta przyjemność dozwolona jest tylko wspinaczom.
Rifugio Toni Demetz mieści się (dobrze powiedziane) na przełęczy pomiędzy dwoma szczytami Sassolungo.
Widok z niego jest, owszem, piękny, ale ustalony na sztywno (na południowy wschód).
Rano szykowaliśmy się na widowiskowe pierdolnięcie, skończyło się słonecznym pierdnięciem. Ale nawet najlżejsze pierdnięcie w Dolomitach rozlega się głębokim echem w moim sercu. Gdyby ktoś mi teraz podstawił pod blok Tupolewa i powiedział wsiadaj, Nieśmigielska, Dolomity czekają – leciałabym.
Wiecie, co jest najgorsze? To już ostatni wpis z Dolomitów na czas nieokreślony.
Płakałam, jak pisałam. Życie w Australii ma wiele plusów, ale i jeden minus, którego nie da się zbyt długo ignorować: prawdziwych gór jest tu tyle, co kot napłakał. Albo i tyle nawet nie.
Kto googlał widok z Góry Kościuszki, ten wie.