niesmigielska.com | blog, fotografia, podróże, suchary

Słabe żarty, mocne zdjęcia. Blog fotograficzny z podróżniczym zacięciem.

Co u Ciebie w Australii? Z notatnika świeżo spieczonego emigranta.
Australia, co u ciebie?

Co u Ciebie w Australii? Z notatnika świeżo spieczonego emigranta.

Do którego internetu bym nie zajrzała, żaden z opisów szoku kulturowego nie pozostawia złudzeń: miesiąc miodowy nie będzie trwać wiecznie.
Niedługo powinnam zdjąć różowe okulary, zakrztusić się tęczą i zacząć pluć na wszystko, co australijskie: od ludzi, przez pogodę, do koali włącznie.

A potem odnaleźć i zaakceptować nową siebie w postpolskiej rzeczywistości.

Tyle teorii.
W praktyce życie w Australii mam lekkie i ciężkie jednocześnie. Lekkie, kiedy w poniedziałek o 10:00 rano mogę poczytać książkę, a o 19:00 wieczorem wyjść na dwór w krótkich spodenkach i jest mi tak przyjemnie ciepło, jak tylko potrafi być ciepło latem, wiecie o co chodzi. Wtedy myślę: o taką emigrację walczyłam. Bonusowe punkty za fakt, że mamy już jesień.
Ciężkie, kiedy na psychikę wjeżdża poczucie, że ze wszystkich zawodów na świecie, akurat ten mój tak trudno zacząć uprawiać na drugiej półkuli. Wtedy myślę: na chuj mi to wszystko, spadam stąd.

Zazwyczaj pomaga zastrzyk w głowę: szarość dnia 100mg. Wyobrażam sobie, że od jutra wracam w koleiny poznańskiego życia: jak co rano jem śniadanie, jak co rano wyjeżdżam rowerem do pracy i już na pierwszym skrzyżowaniu na wysokości Żabki krzyczę stop, nie mogę obejrzeć tego filmu do końca.
Tęsknię za ludźmi, brakuje mi poczucia bycia u siebie, ale jeszcze nie na tyle, żebym zapomniała, jak bardzo chciałam spróbować wymienić wróble na papugi, złotówki na dolary, życie tu na życie tam.

Podsumowując: z przyjemnością piję flat white, które sobie nawarzyłam, po prostu czasami miewam problemy z przełykaniem.

Zapraszam na podsumowanie dwóch ostatnich miesięcy, chyba najbardziej osobiste z dotychczasowych: zawiera wyciąg z myśli świeżo spieczonego emigranta oraz standardowy przekrój obrazkowy przez lato w Australii.

Pst, pozostałe wpisy z Australii znajdziecie tutaj.


 sydney skyline cbd
sydney street photo

Ile razy i jak daleko trzeba wychodzić poza tę słynną strefę komfortu?


Bo ja poza swoją robię właśnie trzecie okrążenie.

Wiedziałam, że dla osoby, która ma wielki problem z załatwianiem spraw przez telefon (#team_email), zamieszkanie w obcym kraju będzie jak bycie wyrzuconym w dziurawej kamizelce ratunkowej na środek oceanu z jedną wytyczną: płyń.

No to płynę, a mam wyjście?
Tylko czasami już tak bardzo, bardzo nie mam siły machać nogami.

Emigracja jest dla mnie jak ultramaraton.
Pierwszy kilometr to wyjaśnienie na recepcji, że zgubiliśmy kartę do pokoju hotelowego. Zbierałam się w sobie 24 godziny, żeby to zrobić.
Na piątym kilometrze musiałam przez 23 minuty telefonicznie omawiać szczegóły mieszkania, które planowaliśmy wynająć. Po rozmowie poszłam prosto pod prysznic – żeby się umyć, nie utopić.
Na dziesiątym – cuciłam na chodniku nieprzytomnego pana modląc się w duchu, żeby tylko był pijany, nie martwy.
Piętnasty kilometr to pierwsze samodzielne przejechanie rowerem przez miasto. Rowrową traumę zaleczyłam dopiero, kiedy przyszły do nas zamówione uchwyty na telefon. Bez nich jazda po Sydney to pot, pot i płacz.
Na dwudziestym kilometrze zaczęły się rozmowy kwalifikacyjne – i tak już w regularnych interwałach. Na dźwięk maila albo dzwonek telefonu robi mi się niedobrze z nerwów, ale zaciskam zęby i odbieram (oddzwaniam, odpisuję) dalej.
Dwudziesty piąty kilometr to pierwszy snorkelling. A wiedzcie, że łatwiej mi wejść na trzytysięcznik niż wsadzić głowę pod wodę.

Bez względu na to, co będzie dalej, umysłowy koszt wyjazd do Australii już się opłacił. Z dnia na dzień rośnie lista rzeczy, których wczoraj bałam się jak ognia, a które dzisiaj po prostu… robię.

Chcesz przesunąć swoje granice? Wyprowadź się za granicę.

Jedno tylko chciałabym wiedzieć: czy ten maraton wychodzenia z siebie i stawania na uszach kiedyś się kończy?





AAAby copywritera zatrudnię

Największy procent mentalnych mocy przerobowych zajmuje mi szukanie pracy. Że też ze wszystkich sposobów na zarabianie pieniędzy, zaparłam się, że znajdę zajęcie:
– w obcym kraju
– gdzie nie znam nikogo
– w zawodzie (copywriter / content creator).
– bazując na wyłącznie polskim doświadczeniu
– najlepiej ASAP!

Przyznacie, że to bardzo wysokie progi na czyjekolwiek nogi.
Co oznacza, że muszę się dwa razy mocniej starać. Staram się tak mocno, że jeśli na koniec długiego formularza rekrutacyjnego pojawia się przycisk “dodaj video o sobie”, to nie rzucam komputerem w pizdu, tylko zaciskam zęby i wyczarowuję z niczego zabawną animację. Indywidualna grafika przygotowana pod konkretnego pracodawcę? Memy w liście motywacyjnym? Australijskie portoflio ze swoimi polskimi pracami? Artykuł na 1000 słów o sposobach na zwiększenie przychodów z działalności gospodarczej? Opowiadanie na temat sekretnego życia śmietnikowych nurków w Sydney? Potrzymaj mi piwo.

Żyję od rozmowy do rozmowy, od maila do maila. Kiedy już wydaje mi się, że jestem głupia i mam wszy i tylko strach przed własną nieudolnością powstrzymuje mnie od podrzucenia CV do najbliższej kawiarni (PS: dwa razy to zrobiłam… i nic.) – dzwoni telefon, dostaję kolejne zaproszenie na friendly chat, nadzieja rośnie jak ciasto drożdżowe przy kaloryferze i cykl zaczyna się od nowa.

Jeśli w Polsce szukałam swego czasu pracy od lipca do października, to może nie powinnam załamywać się, że nie znalazłam jej w 6 tygodni w kraju, gdzie aussie experience jest wszystkim, a lata doświadczenia w Polsce jako blogger / copywriter / fotograf – niczym. Nie od razu Sydney zbudowano.

No i jeśli jestem czegoś na tym świecie pewna, to tego, że umiem w pisanie (po angielsku tak samo, jak po polsku), poczucie humoru, pomysły i zdjęcia. I żodyn Australijczyk mnie z tego nie zagnie.

Możliwe też, że zostanę po prostu freelancerem i wtedy australijski etat może mi skoczyć.

Uprzedzam ewentualne pytania: a nie myślałaś, żeby robić tutaj zdjęcia?

Moi mili. Robić zdjęcia a rozkręcić biznes polegający na tym, że się robi zdjęcia mają się do siebie jak woda i wódka. Niby podobne, a jednak inne: pierwsze nawet zdrowe, drugie może Cię mocno sponiewierać.
Zabawne (… not), że gdybym została w Polsce, miałabym tyle zleceń na 2019, żeby myśleć o założeniu działalności. Ale zaczynać od zera w Sydney… nie mam złudzeń: nie ma mowy. Ja nie jestem nawet rybką Nemo, a co dopiero rekinem biznesu.

Więc następnym razem zanim powiecie komuś: robisz ładne zdjęcia, powinnaś robić je za pieniądze, nie zapomnijcie od razu wyjąć długopisu i podpisać umowy z tą osobą na zlecenia przynajmniej na rok.





MTV Cribs a sprawa kobieca

Ze wszystkich niewiadomych, które odbierały nam zdrowy sen jeszcze w Polsce, znalezienie mieszkania okazało się najmniejszym problemem. Zanim zdążyliśmy się zastanowić, pod którym mostem chcielibyśmy zamieszkać, jak skończy nam się zameldowanie w hotelu, mieliśmy w kieszeni klucze do dużego, jasnego mieszkania położonego 10 minut jazdy rowerem od centrum.

Zamieszkać to jedno, urządzić to drugie. Byle jak mogę sobie mieszkać przez 3 dni w hostelu, ale już w domu muszę mieć ładnie – albo wcale. Po to jest dom, żeby czuć się w nim dobrze, kiedy wszędzie indziej jest źle.
I tu wchodzi gumtree, całe na biało. Kilka wycieczek vanem wypożyczonym na godziny, kilka wizyt w supermarkecie i voilà – niewielkim kosztem wypracowaliśmy sobie pinterest look. Reszta to roślinki.

Widzieliście tę laskę, która jechała pociągiem z rowerem, wiadrem, dwiema torbami, plecakiem, wielką miską i stolikiem z Ikei? To ja.
Albo tę, która przywlokła do domu za jednym zamachem: odkurzacz, wielką donicę na wielką monsterę, wysoki stojak na wielką monsterę, i wielką monsterę? To też ja.

Stwierdziłam, że skoro nie chodzę do pracy, to moim psim obowiązkiem jest zakatować się na śmierć urządzaniem mieszkania. Zamęcz się, a urządź się.
Bywały dni, że po porannej sesji wysyłania CV jechałam 5 km w jedną stronę po kwiatka, w drodze powrotnej zajeżdżałam do marketu po zakupy, popołudniu malowałam akwarelami (no bo skoro jestem bezrobotna, to wypadałoby mieć nowe hobby), a potem szłam na rower z Tomaszem.

Nie z przyjaciółką i nie z mężem, chociaż oboje próbowali wbić mi to do głowy. Dopiero kawa z obcą osobą (Oksana, pozdrawiam serdecznie!) uświadomiła mi, że ja naprawdę nie muszę zrobić wszystkiego sama i w dodatku w miesiąc. Że szukanie pracy to długi proces, w którym większość zmiennych jest poza moją kontrolą, za noszenie krzeseł do domu należy mi się nie order, a przepuklina, a praca na etacie nie zwalnia Tomasza z obowiązku wyszorowania kabiny prysznicowej raz na jakiś czas.





Jak zostałam Crazy Plant Lady: moja historia

Zaczęło się niewinnie, jak u wielu. Od czegoś zielonego, żeby nie było łyso, czyli sukulenta.

Minął miesiąc, a ja mam na utrzymaniu 13-sto 16-sto 18-stoosobową rodzinę. I już drżę jak monstera na wietrze, kiedy pomyślę, co się stanie z moimi roślinkami, gdy mnie zabraknie w Australii?

Mój dzień nie zaczyna się od kawy. Mój dzień zaczyna się od obchodu. Temu kiełkuje, temu wystaje, temu oklapło, a temu puściło. Ten jakiś smutny (niedługo zacznę puszczać standupy, żeby go rozweselić), a ten pnie się do góry. W ciągu 24 godzin w życiu rośliny doniczkowej naprawdę może wydarzyć się wszystko.

Przeżywam drugą młodość, a w niej pierwsze razy (przesadzanie do lepszej ziemi), pierwsze nawozy (w płynie czy granulat?), pierwsze dramaty (przelany Senecio rowleyanus), pierwsze makramy.

Po miesiącu pielęgnowania obsesji, grupa Polish Jungle rozrosła się w moim facebookowym feedzie jak epipremnum na wiosnę, a ja odhaczam najpiękniejsze roślinki z mojej wishlisty, jednocześnie dbając, żeby się przypadkiem nie skończyła.
Kiedyś nie rozumiałam, na co ludziom w domu inne rośliny niż bazylia na spaghetti, dzisiaj ośmielam się mieć preferencje. Mój ulubiony kwiatek jest:
niekwitnący (storczyki na śmietniki)
– raczej liściasty, ale ze stosunkowo niewielką ilością liści żebym mogła obserwować jak pojawia się coś nowego (#proudmama)
szybko rosnący, bo nie wiadomo, ile będzie nam dane ze sobą mieszkać
– koniecznie (!) z ciekawym ubarwieniem. Może też nadrabiać kształtem lub fakturą liścia.

Kiedyś za żadnego kwiata nie dałabym złamanego grosza, dzisiaj myślę, że więcej dolarów wydałam na rośliny niż na meble. Bo meble mamy z odzysku, a roślinki ze sklepu.

Najbiedniejszy w tym wszystkim byłby Tomasz, gdyby nie jego przydatna (w życiu ze mną) umiejętność: udawanie zainteresowania (maskowanie niezainteresowania) i potakiwanie na autopilocie. Za co mu serdecznie dziękuję i przypominam, że wisisz mi marantę na Dzień Kobiet.





Krzyżyk na drogę – road trip w Blue Mountains

Co za dużo, to niezdrowo. Po pierwszych 3 tygodniach siedzenia w Sydney (nawet jeśli trudno mówić o siedzeniu w mieście, które ma w swoich granicach pierdnaście parków narodowych), nadszedł czas na pierwszy road trip.
Gdzie indziej niż w góry? Gdzie łatwiej pojechać z Sydney niż do Blue Mountains? Szeroki wybór szlaków 2 godziny autem od domu? Wchodzimy w to!

Wiedzieliśmy, że Blue Mountains to nie będą Dolomity i umiejętnie trzymaliśmy swoje oczekiwania na wodzy, ale to, co zobaczyliśmy na żywo, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania, jak _nie_ powinny wyglądać góry.

Według wszelkich prognoz na bazie google images, przynajmniej jeden szlak nie powinien nam sprawić zawodu: już planowałam jaki opis na instagramie dam do zdjęcia Hanging Rock o zachodzie słońca i przeliczałam ilość lajków na oferty od sponsorów. Tymczasem nie tylko przeszliśmy na darmo szlak w jedną stronę, nie tylko zabrakło nam 5 metrów do punktu widokowego, ale spadła na nas taka burza, że już chyba wiem, co czuli harcerze w Chojnicach (minus namiot). Tak jak często przesadzam na potrzeby literackie, tak teraz jestem w 100% poważna: naprawdę baliśmy się o życie. Od naszego auta dzieliło nas 6 km i być może jedna, za to celnie wymierzona, błyskawica.

Dość powiedzieć, że na noc wróciliśmy do domu, następnego dnia wystarczyła nam plaża, a Góry Niebieskie zostaną białą plamą na naszej mapie Australii.

A tu znajdziesz wpis, który w 5 minut przekona Cię do wyruszenia na road trip.
















Snorkelling is the new black

Całkiem możliwe, że video na którym próbuję (i próbuję, i próbuję, i próbuję) zanurzyć twarz w wodzie hula jako viral w internecie. W wodzie czuję się tak samo komfortowo, jak osoba z lękiem przestrzeni na Świnicy. Ale mieszkać w Sydney i nie spróbować snorkellingu? Jak ja się potem pokażę rybkom na rafie koralowej? Przecież nie będę stała i patrzyła z łódki jak Tomasz głaszcze żółwie morskie.

Jednego dnia hiperwentyluję i nie pozwalam się puścić Tomaszowi.
Drugiego dnia śmieję się do siebie przez rurkę do oddychania, bo zobaczyłam fajną rybkę.
Trzeciego dnia jesteśmy namówieni i umówieni: zimą idziemy na kurs nurkowania. Kiedy, jak nie teraz i gdzie, jak nie tutaj?










#corpolife

W to, że wypadają w Międzynardowy Dzień Pizzy, jeszcze jestem w stanie uwierzyć.
Przypadek? Tak sądzę.

Ale że firma Tomasza urządza wielkie plenerowe przyjęcie dokładnie w jego 30. urodziny? Za dużo tych zbiegów okoliczności.
I tak oto na nową drogę życia Tomasz wkroczył na szczudłach i z brodą posmarowaną różowym brokatem. Tak trzeba żyć.

















Kronika towarzyska

Oprócz pająków i węży, przed wyjazdem do Australii baliśmy się też samotności w Sydney.

Tymczasem niech mnie koale biją, jeśli zdarzył nam się tutaj choć jeden tydzień bez spotkania towarzyskiego: jeśli nie odwiedza nas akurat crème de la crème polskiego towarzystwa blogerów podróżniczych, to możemy być pewni, że kroi się jakiś grill, kawa, domówka albo atlassianowy event dla expatów (= darmowa pizza).

Nie mamy zamiaru zamykac się w polskim getcie i wyjadać sobie pierogów ruskich z dziubków, ale tak się składa, że ciągnie ziomeczek do ziomeczka i 90% naszych ziomeczków w Sydney jest z Polski.
Starych znajomych uspokajam: jesteście niezastąpieni jak krem z filtrem 50 w słoneczny dzień – ale i nowe twarze bardzo miło nam powitać. Zwłaszcza przy kartonie wina, burgerach z kangura i palecie Tim Tamów. Albo kawie i najlepszym musli na południowej półkuli. Dobrze się z Wami grilluje krewetki i zwiedza XIX-wieczne mauzolea. Produkuje tęczowe ozdoby na Mardi Gras i ogląda zachód słońca z 29. piętra w CBD.
Całkiem prawdopodobne, że gdyby nie Wy, płakałabym pod prysznicem za ojczyzną.

Pierwsze zdjęcie zawdzięczamy Ani i Arturowi z Czas na Wywczas, a na drugim Tomasz pozuje do selfie z Delkowską, czyli 10 inspiracji dookoła świata.














Zła wiadomość dla turysty, doskonała wiadomość dla mieszkańca:


Sydney takie wielkie, a ja taka malutka.

Turysta w 3 dni zobaczy to, co mu polecą blogerzy podróżniczy (Operę, Most, Ogród Botaniczny, popłynie promem na Manly), ja mam przynajmniej rok, żeby zajrzeć w każdy kąt i każdą dziurę. Co też czynię: często, gęsto i namiętnie.

Do czasu, w którym będę w stanie złożyć przewodnik z alternatywnymi atrakcjami Sydney na pewno blogi zdążą umrzeć śmiercią naturalną, ale co się nazwiedzam, to moje.

W Polsce nadmiar wolnego przejadłabym na leżenie w łóżku i rozmyślanie o tym, jak bardzo nic nie robię ze swoim życiem. Tutaj miksuję przyjemne z pożytecznym na pełnych obrotach. Jeśli dzisiaj cały dzień wysyłam CV to znaczy, że jutro pojadę snorklować w nagrodę. Jeśli w południe mam rozmowę kwalifikacyjną, to znaczy że przed południem poczytam książkę, a popołudniu usiądę do montażu. Bezrobotni też mają to-do listy i deadline’y nie tylko jeśli muszą ugotować zupę ASAP, bo zbliża się termin ważności śmietany w lodówce.
Bezrobotny nie oznacza bez zajęcia.


















Kiedy w Polsce ministerstwo edukacji wycofuje z listy lektur książkę o ślimakach


w Sydney przez cały miesiąc trwa Mardi Gras.

To uczucie, kiedy na miesiąc przed przeprowadzką do Sydney odkrywasz, że załapiesz się na finał Mardi Gras.
To uczucie, kiedy odkrywasz że Parada Równości pokrywa się praktycznie 1:1 z koncertem na drugim końcu miasta, na który bilet wykupiłeś miesiąc wcześniej.
To uczucie, kiedy widzisz jak policjanci śmieszkują razem z drag queens i to uczucie, kiedy przypomnisz sobie, jak w Poznaniu maszerujących otaczali (dobre słowo) policjanci: śmiertelnie (też trafne) poważni, z kaskami, tarczami i pałkami. Niby raczej do ochrony niż do bicia, ale jakoś tak nieswojo.

Miłość miłością, tęcza tęczą, ale ja chyba przestanę lubić parady. Trzeba mieć 2 metry wzrostu albo 3 godziny cierpliwości, żeby cokolwiek zobaczyć, a ja nie miewam ani jednego ani drugiego. Marsze są jednak bardziej egalitarne.















Nie można mieć croissanta i zjeść croissanta.

Nie można w Sydney mieszkać blisko centrum i mieć 5 minut na plażę. Ale można wypożyczyć auto na minuty i pojechać na wschód słońca na Coogee (a potem przedłużyć okres wypożyczenia i podjechać na epickiego croissanta na śniadanie), a to prawie to samo.

Ela mówi, że jesienią i zimą wschody słońca w Sydney są najlepsze.
Ja czuję, że Tomasz przez najbliższe 5 miesięcy nie wyśpi się w weekend ani razu.

Do następnego!






Written by Nieśmigielska - 13/03/2019