Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
Jak Kraków do Warszawy. Jak San Francisco do Nowego Jorku. Jak (wstaw nazwę dowolnego dowolne wyluzowanego miasta) do (wstaw nazwę dowolnego miasta z kijem w tyłku) – tak ma się Melbourne do Sydney. Podobno.
Podobno w Sydney ludzie zadzierają nosa, a swój czas najchętniej inwestują w zarabianie pieniędzy. Podobno w Melbourne z kranu leci flat white, a zamiast tapety w domach na ścianie jest street art. Podobno.
Na pewno team Sydney i team Melbourne miały ze sobą kosę tak ostrą, że stolicy kraju nie można było po prostu _wybrać_ spośród dwóch największych miast Australii – trzeba było ją założyć od zera, w połowie drogi. Tak, żeby Sydney było syte i Melbourne zadowolone.
I tak powstała Canberra, znana również jako najbardziej bezbarwna stolica świata (do sprawdzenia w najbliższy weekend).
Jako lokalny patriota w koszulce KKS Sydney,
za każdym razem, gdy słyszałam Sydney spoko, ale Melbourne lepsze, przysięgam, że gdzieś w buszu umierał mały koala. Nie żal Wam?
Bo Sydney jest jak serial, który rozkręca się od trzeciego sezonu – potrzebuje czasu.
To, co dla mieszkanca Sydney jest błogosławieństwem (położenie po obu stronach zatoki), dla turysty wpadającego tam na dwa dni – jest przekleństwem.
Z płaskiego i zwartego Melbourne łatwo sobie wykroić najsmaczniejsze części turystycznego tortu w jeden weekend. W Sydney czas spędzony na zwiedzaniu centrum, plaż, hipsterskich dzielnic, promów i punktów widokowych trzeba dzielić z czasem spędzonym w (nietanich) środkach transportu na pokonywaniu (niemałych) odległości.
Na jeden weekend postanowiliśmy założyć neutralne barwy i odpowiedzieć uczciwie, bez ściągania, na pytanie:
co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
I już wiemy. Nie zgodzę się, że Melbourne lepsze, ale przynajmniej rozumiem, skąd ta opinia.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Zimno.
W Melbourne jak w garncu.
Melbourne-plecień, bo przeplata – trochę zimy, trochę lata.
Ujmę to tak: w tym roku czapkę i rękawiczki miałam na sobie dokładnie dwa razy.
Raz na szlaku na najwyższy szczyt Tasmanii. I drugi raz, na szlaku przez największe atrakcje Melbourne.
Co tu dużo mówić, słoneczne Sydney uderzyło nam do głowy (a i tak np. w Brisbane moglibyśmy mieć cieplej). Jak ci ludzie żyją w tym Melbourne, to my nawet nie.
To nie dowód anegdotyczny (byłam raz w Melbourne i było mi zimno = w Melbourne jest zawsze zimno) – proponuję sprawdzić wykresy średnich temperatur albo posłuchać głosu ulicy. Ulica (od recepcjonisty u dentysty, przez kolegów Tomasza z pracy, po naszych hostów z Airbnb) mówi, że w Melbourne pogoda zmienia się z minuty na minutę – i to była prawda. Wczesną jesienią zmieniała się z względnie chłodnej na bardzo zimną (mimo że tydzień wcześniej było 30 stopni w cieniu).
Po prostu: pogoda w Melbourne to ruletka. Rosyjska. Trzy naboje z zimą, trzy naboje z latem.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Queen Victoria Market.
Ignorancja czasem popłaca. Jak to dobrze, że nie czytałam zbyt wiele internetów na temat QVM, bo inaczej ominęłaby mnie niespodzianka.
Niespodzianka zadziała się, kiedy wysiedliśmy z tramwaju z myślą, że oto udajemy się do eleganckiego centrum handlowego z przełomu wieków, a stanęliśmy przed jarmarkiem Europa w centrum Melbourne. Co się dzieje, kiedy blacha falista spotyka wiktoriański szyk na tle szklanych wieżowców? Queen Victoria Market się dzieje.
Natychmiast wróciły wspomnienia z przymierzania za kotarą dżinsów w ciasnej budzie u baby z dżinsami na Manhattanie (oraz wspomnienia z udawania, że kupiłam je w prawdziwym sklepie).
Wikipedia podaje, że to największy market na południowej półkuli, a ja jej wierzę. Kupisz tu skórę z australijskiego kangura, pistacjowego croissanta od Włocha i polską kiełbasę. Spędzisz pół dnia, badając stoisko po stoisku, a i tak drugie pół będziesz się zastanawiał, ile Cię ominęło.
Dla mnie sztos. Ale ja lubię mnogość, jedzenie (mnogość jedzenia też może być), kicz i kontrasty.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Lune Croissanterie.
Dla mnie to miejsce to majstersztyk. Marketingu.
Jak inaczej nazwać sytuację, w której najpierw stoimy – z własnej woli – 45 minut w kolejce po rogala droższego o połowę niż zwykle, potem zamawiamy 3 ciastka i kawę (tyle czasu stać i kupić tylko jedną rzecz? Bez sensu…), a na koniec zastanawiam się, czy kupić merch (jeśli nie koszulkę, to chociaż skarpetki?)?
Przepis na sukces w czterach prostych krokach?
1. Znajdź odpowiednio industrialno-instagramowy lokal na hipsterskim Fitzroyu.
2. Puść w (pierwszy) świat plotkę, że oto w Lune Croissanterie na Rose Street sprzedają najlepsze croissanty w Melbourne.
3.???
4. PROFIT!
Wiedzieliśmy, że dołączając do kolejki igramy z ogniem. Ryzykowaliśmy, że stracimy czas, pieniądze i dobre mniemanie o sobie. Jeszcze nigdy tak wiele nie zależało od tak niewielkiego croissanta.
3, 2, 1… gryz.
Werdykt?
Honey nougat croissant: 8/10. Byłoby 9, gdyby zmniejszyć ilość cukru.
Blueberry cheesecake cruffin: 3/10. Już sama idea cruffina (pączka w ciele muffina) mnie nie przekonuje, a ten tutaj szorował po dnie przeciętności.
Statystykom nie można ufać, dlatego sami oceńcie, czy chcecie stać 45 minut w kolejce po croissanta, czy to nas jednak pojebało.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Street art (dużo).
Od nielegalu do chińskich wycieczek – historia sztuki ulicznej w Melbourne w jednym równoważniku zdania. Melbourne to miasto, które oficjalnie włączyło do kanonu atrakcji tylne alejki, na których wystawia się kubły ze śmieciami – pod warunkiem, że ratio zamalowane/niezamalowane wynosi przynajmniej 8:1.
Street art w centrum Melbourne jest jak Kazimierz w Krakowie – gęsto porośnięty lasem selfie sticków.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Burgerownię w wagonie pociągu umieszczonym na dachu budynku.
Dobrze przeczytaliście.
Jedną z moich dewiz życiowych (oprócz zjeść ciastko i mieć ciastko oraz częste sprzątanie skraca życie) jest: im dziwniej, tym lepiej. Mam wrażenie, że w Melbourne myślą podobnie. Great minds think alike.
Burgerownia Easey’s w Collingwood (3/48 Easey St) spełnia wiele moich potrzeb na raz: trochę wow, trochę wtf i tygodniowy zapas tłuszczy trans.
Znalezione u Agaty i Olka ze Sto historii. Zjedzone z widokiem i ze smakiem (są też opcje wege).
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Tramwaje.
To miły akcent, bo w Sydney tramwaje są mało znaczącym dodatkiem – w tej chwili funkcjonuje jedna linia, którą raczej nie będziecie mieli okazji się przejechać (chyba że do nas do domu). Druga linia (w budowie) sparaliżowała pół centrum i działa jak australijski odpowiednik poznańskiego ronda Kaponiera.
Jednej rzeczy nie rozumiem: w kraju, w którym ze względów bezpieczeństwa nie wolno mi wsiąść na rower bez kasku, przystanki tramwajowe mogą mieć jakiś metr szerokości – i nikogo to nie szokuje. A chyba powinno.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Pingwiny na plaży St. Kilda.
Ważki argument w dyskusji. Żeby zobaczyć pingwiny, ludzie z całego świata podróżują na Falklandy, na Antarktydę, do Afryki, do Afrykarium we Wrocławiu – a mieszkańcy Melbourne wsiądą w tramwaj w centrum, wysiądą na plaży w St Kilda i pójdą na molo.
Największe hokus-pokus odprawia się o zmierzchu, kiedy pingwiny maszerują do swoich nor, ale nam udało się wypatrzeć kilka ptaków jeszcze przed zachodem słońca. Mission accomplished, mogliśmy wrócić do domu z poczuciem dobrze spełnionego blogerskiego obowiązku.
Już widzę te nagłówki: Dylematy pary trzydziestolatów. Porzucili pigwiny dla Netflixa i dużej paczki chipsów.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Abbotsford Convent.
Kolejny strzał prosto w moje złaknione niezwykłości serduszko.
Taki recykling architektury: po co burzyć opuszczone budynki poklasztorne, skoro można przeznaczyć je na kilka knajp (w tym jedną non profit, w której płacisz ile chcesz, a wszystkie zyski przeznaczone są na wspieranie lokalnej społeczności), studio jogi, galerię sztuki i rezydencje dla artystów. Oraz na przestrzeń do swobodnego włóczenia się – przeszłam wzdłuż i wszerz wszystkie korytarze na wszystkich piętrach i nikt mi nie kazał spadać na szczaw, więc chyba wolno.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Hipsterland.
Kiedy idziesz ulicą i witryny układają się we wzór: używane ubrania / piękne rzeczy, które kupowałbyś bez opamiętania / knajpy / specialty coffee z dripa / lokalny biznes / mural / foodtrucki / używane ubrania / piękne rzeczy, które kupowałbyś bez opamiętania – to znak, że znalazłeś się w hipsterskiej dzielnicy.
I ja takie Melbourne najbardziej szanuję: Colingwood, Fitzroy, Bushwick, Thornbury – w to mi graj. I nie przestawaj.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Największy na świecie dach z witrażem.
Jakiś czas temu przestałam się oszukiwać: w podróży wolę pyszne jedzenie niż pretensjonalną sztukę. Dlatego przy obczajaniu Melbourne skupiłam się raczej na muralach niż muzeach.
Już na miejscu, w Thornbury, przeglądaliśmy, co jeszcze możemy zobaczyć (gdzie jeszcze możemy zjeść) w okolicy – i wtedy w proponowanych artykułach wyświetlił mi się tytuł: The best public toilets in Melbourne (nie żartuję, takich rankingów jest więcej).
Pół godziny później podziwialiśmy budynek National Gallery of Victoria – nawet jeśli nie macie czasu ani siły oglądać wystaw (ani nie chce Wam się siku), zobaczcie chociaż hol.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Rzekę.
Przyznaję, rzeka w mieście robi klimat. Potwierdza Wrocław, Warszawa, Berlin, Poznań, Melbourne. Ciężko zepsuć spacer wzdłuż rzeki, zwłaszcza kiedy promenada taka zadbana, a budynki dookoła takie reprezentacyjne.
Co ma Melbourne, czego nie ma Sydney?
– Kolorowe domki na plaży w Brighton.
Przybyłam, zobaczyłam, ramionami wzruszyłam.
Uwaga: to był post z tezą.
Teza brzmi: Sydney potęgą jest i basta, ale niech będzie, że to całe Melbourne czy jak mu tam, też jest spoko. Nawet bardzo spoko. Tak 8/10 spoko. Tak, że z przyjemnością tam wpadniemy na jeszcze jeden weekend i przyjmiemy rekomendacje spoko.