Więcej niż Vegemite. Co przywieźć (a czego nie przywozić) z Australii?
Są pamiątki z Australii i pamiątki z Australii.
Są australijskie bumerangi prosto z Chin (spoiler: nie wracają) i ubrania od młodych australijskich projektantów.
Są pluszowe koale importowane w kontenerach z daleka, zjarane koale na koszulkach z Monsterthreads i ręcznie rysowane koale na porcelanowych kubkach ze Squidinki.
Dzisiaj o tym, że skoro pieniądze w Australii idą jak woda, niech przynajmniej idą na coś wyjątkowego.
Można pójść po linii najmniejszego oporu i przywieźć z Australii 3 biedakoszulki za 10 dolarów, które po drugim praniu zdegradujesz do roli ubrań po domu, po trzecim – do piżamy, a po czwartym – do śmietnika; a można wesprzeć lokalną firmę, kupić coś naprawdę pięknego, o co będziesz dbał – bo raz, że wydatki w dolarach podwójnie (konkretnie: *2,7) dają do myślenia, a dwa – jak zniszczysz, to nie polecisz do sklepu po zamiennik. Tzn. może i polecisz, ale zajmie Ci to przynajmniej 24 h + jetlag.
Zapraszam na trochę przegląd lokalnych sklepów, trochę przewodnik po Sydney, a trochę lekcję australijskiej fauny, flory i popkultury.
Nie, żadna z wymienionych marek mi nie zapłaciła za współpracę. Tak, wszystkie z wymienionych miejsc znam osobiście, a z większości coś posiadam. I polecam. Większość zdjęć pochodzi z www/instagramów twórców, a memy – jak to memy – z internetu.
Co przywieźć z Australii:
Australiana, czyli: kangury, koale, wombaty, papugi
No tak, co może być bardziej australijskiego niż kangur? (Podpowiem: martwy kangur leżący na poboczu drogi.)
Producenci pamiątek to wiedzą, dlatego przeznaczają górę hajsu, aby produkcja niepotrzebnych (ale za to jakich ładnych) rzeczy przebiegała we współpracy z lokalnymi artystami. Efekt? Jak żyję i podróżuję, nie spotkałam jeszcze kraju, w którym pamiątki byłyby bardziej estetyczne, a ich wybór – trudniejszy.
Wasz popyt na najbardziej australijskie z australijskich motywów w całości zaspokoją już te 4 miejsca. Uwaga, podaję adresy:
Mój numer #1 jeśli chodzi o Australiana, jak i zwyczajnie pięknie przedmioty codziennego użytku. Na ich stronie internetowej potrafię spędzić tyle, ile trwa odcinek dobrego serialu – a w sklepie stacjonarnym jeszcze dłużej. Rzeczy pierwszej, drugiej, trzeciej i dziesiątej potrzeby. Dla siebie, dla domu, dla przyjaciół, dla rodziny.
Plusy? Naprawdę piękny design i sweatshop-free na metce.
Minusy? Zdarza im się poliester (ale nie musicie go kupować). Oraz, gdybym mogła cofnąć czas, nie suszyłabym naszych koszulek w suszarce bębnowej.
Gdzie? W centrum Sydney znajdują się dwa sklepy:
– w centrum handlowym The Galleries naprzeciwko Queen Victoria Building
– w centrum handlowym World Square niedaleko Chinatown
oraz jeden w hipsterlandzie, czyli w Newtown (231 King St) – 3 przystanki pociągiem od centrum.
Kiedyś tam weszłam, powiedziałam POPROSZĘ WSZYSTKO i do dziś spłacam kredytówkę.
No dobrze, wszystkiego nie kupiłam (operacja w toku), ale już wiem, że ze mną do Polski polecą melaminowe talerze w koale – z połowy jem (nie rysują się ani nie niszczą w zmywarce), połowa wisi na ścianie.
W odróżnieniu od Monsterthreads, znajdziesz tam raczej akcesoria do domu niż ubrania czy biżuterię.
Plusy? W koale umieją najlepiej na świecie.
Minusy? Dużo plastiku, na szczęście wielorazowego użytku, więc do rozpoczęcia przygody z less waste jak znalazł!
Gdzie? Lalaland nie mają _swoich_ sklepów, ale ich rzeczy można kupić stacjonarnie w wielu miejscach w mieście, np.:
-
– Octopus Design na 260 King St w Newtown
– Dymocks (australijski Empik) w centrum Sydney (424-430 George St).
Maż rysuje, żona sprzedaje, ja to kupuję.
Stacjonarny sklep znajduje się w The Rocks (historycznym centrum Sydney), kilka minut spacerem od opery, więc kto nie zajrzy, ten trąba!
Gdzie? 21 Nurses Walk, NSW 2000.
Polecam zwłaszcza duży wybór pocztówek, czytelnię z Harry’ego Pottera, wystawy stałe i czasowe oraz papużki dokarmiane przez obsługę kawiarni. Wszystko ogólnodostępne, nie trzeba wyrabiać karty bibliotecznej.
Pamiątki z Australii: bin chicken czyli brzydkie kaczątko
Koale są słodkie, wombaty urocze, a papużki wdzięcznie prezentują się na przypinkach, tkaninach i kubkach termicznych (do tego stopnia, że jeśli Wasz papużkowy kubek przecieka i tak nie wymienicie go na inny…), ale jeśli chcecie wejść na wyższy poziom pamiątkowego wtajemniczenia, polecam zainteresowanie się ibisami australijskimi (zanim one zainteresują się resztkami Twojego obiadu), których nikt tu nie nazywa ibisami australijskimi. Ibisy są w europejskich ZOO, w Australii żyją:
etc.
Smutne? Trochę. Bo najpierw były ibisy skubiące robaczki na łąkach, a dopiero potem pojawili ludzie ze swoimi śmietnikami, w których grzebią ibisy, trafiając na okładki memów.
Prawdziwe? Bardzo.
Dla mnie to postać bardziej kultowa niż koale i wombaty razem wzięte. Koali i wombatów nie widzę codziennie na ulicach – bin chickeny tak. O bin chickenach powstają piosenki, bin chickeny występują nie tylko na śmietnikach, ale także na kolczykach, grafikach, tekstyliach, tiszertach, naklejkach, magnesach, pocztówkach.
Sama mam naprasowankę, którą noszę z dumą na sercu i tylko czekam aż moja torba na zakupy podrze się tak bardzo, że nie da się jej dłużej zacerowywać. Bo już wiem czym ją zastąpię.
Dla zgłębienia tematu polecam (para)dokument przyrodniczy o bin chickenach. 3 minuty, 4K:
I piosenka o australijskich ptakach. Humor niezbyt wysokich lotów (hehe), niemniej – śmiechnie każdy, kto spędził przynajmniej 24 h w Sydney. Plus solidna dawka australijskiego akcentu!
Magpies czyli angry birds
I pomyśleć, że całe miesiące przed przeprowadzką do Australii spędziliśmy na czytaniu o pająkach czających się w szufladach, wężach plączących się pod nogami w parku i rekinach, które łapią Cię za nogę w basenie. Tymczasem jedno z bardziej niebezpiecznych australijskich stworzeń mogło uwić gniazdo na dachu Twojego airbnb.
To nie miejska legenda. Ludzie (głównie cykliści) w Australii naprawdę wiosną są atakowani przez magpies (specjalnie nie piszę: sroka, bo australijskie magpies nie są spokrewnione z tymi europejskimi). Ktoś zmarł na atak serca po tym jak został zaatakowany (po 3 latach regularnych doniesień, lokalna rada podjęła decyzję o eksterminacji agresora), ktoś stworzył interaktywną mapę ataków, na której bije (hehe) licznik: tylu zaatakowanych, tylu ucierpiało.
Jeśli nie spodobasz się magpie z twarzy, będziesz miał przechlapane do końca życia. A magpies żyją bardzo długo.
Atakują z zaskoczenia, najczęściej podlatując od tyłu do cyklisty i dziobiąc go w locie w okolice głowy (tzw. swooping). Wpiszcie sobie w google frazę magpie attack, jeśli nie wierzycie.
Tak jest, w panteonie kultowych australijskich postaci, magpies zdecydowanie zasługują na wyróżnienie.
Australijskie jedzenie: nie tylko vegemite?
Chyba: tylko nie vegemite.
Mówię poważnie. To nie jest smaczne. To jest tak niesmaczne, że nie znam nikogo spoza Australii, komu vegemite wchodziłby bez popity.
Podobno vegemite’a nie da się nawet zjeść w charakterze zachcianki ciążowej. Podobno reszta świata nie umie docenić vegemite’a dlatego, że wychowała się na nutelli, jest głupia i ma wszy.
Nie kozaczcie z przywożeniem całego słoika vegemite’a ani znajomym (“dla beki”), ani rodzinie (“prosiła”), bo skończy tam, gdzie skończyły słono-pikantne szwedzkie żelki z lukrecją i węgierskie wytrawne wino z moich pierwszych zagranicznych wakacji (Eger ‘00).
W razie wątpliwości zapraszamy na darmowy sampling u nas w domu. Vegemite jest tak wydajny, że od lutego nie zużyliśmy nawet 1/92 słoika, w związku z czym chętnie się podzielimy. Dostępny także w dwóch wersjach na wynos:
– 1 mg, pakowana do woreczków próżniowych
– homeopatyczna (rekomendowana) – czubek noża, którego użyliśmy ten jedyny raz do nałożenia Vegemite’u na kanapkę, rozcieńczyliśmy wodą w proporcjach 1:100000000, a powstały roztwór wylaliśmy do zlewu. Dzięki znanemu zjawisku pamięci wody, woda z rur w naszym bloku już zawsze będzie smakować trochę jak vegemite. Bidony napełnimy Wam za darmo i pod korek.

Jak żyć, co przywieźć zamiast vegemite’a?
Spójrzmy prawdzie w oczy: Australia to nie Wietnam, Meksyk ani Włochy. Ergo Kultowe australijskie jedzenia sprowadzają się do:
-
– awokado na toście na śniadanie
– chlebka bananowego do kawy
– mięsnego pie na lunch
– lodów Golden Gaytime na deser
– burgera z burakiem i sześciopaku piwa Victoria Bitter w butelkach o pojemności 330 ml (tutaj naprawdę wzięli sobie do serca frazę małe piwo) na kolację.
Dla mnie kuchnia australijska znaczy tyle, że każde danie każdej kuchni świata mam dostępne na wyciągnięcie ręki.
Niemniej, ciężko znaleźć coś, co dałoby się spakować do bagażu a nie byłoby Vegemitem.
I wtedy wchodzą Tim Tamy, całe na czekoladowo. Ciastka bogów.
Specjalnie nie powiem Wam, który smak najlepszy (o to zresztą toczą się wojny podobne do polskich wojen majonezowych), żebyście musieli przywieźć do domu wszystkie.
Pr0 tip: Tim Tamy najlepiej smakują schłodzone w zamrażarce.
Drugie miejsce zajmują lamingtony i anzac biscuits, oba znane raczej z tego, że są znane niż z tego, że są smaczne.
Trzeci stopień wtajemniczenia to Iced Vovos – wyglądają jak najtańsze markizy z Biedronki, z których ktoś zdjął górną połowę, żeby jeszcze bardziej obniżyć cenę – i dokładnie tak smakują. A na serio (poza Tim Tamami) w stosunku do australijskich słodyczy (lollies) lepiej nie mieć wygórowanych oczekiwań. Polskie drożdżówki górą!



UBRANIA: Pierwsza jakość z drugiej ręki
Pierwsza zasada zero waste brzmi: nie kupuj, jak nie musisz.
A jak bardzo musisz, to sprawdź, czy nie możesz pożyczyć albo zrobić samemu (co akurat nie jest takie głupie, bo sama mam na koncie kilka projektów DIY w różnych fazach rozwoju/rozkładu).
Na potrzeby bloga zakładam, że absolutnie musicie przywieźć do domu Australię w pigułce i że nie macie od kogo pożyczyć sukienki w ibisy grzebiące w śmietniku. Gładko przechodzimy więc do zasady nr 3.: kup, ale używane.
A tak się składa, że australijskie op-shopy, czyli miejsca gdzie organizacje charytatywne sprzedają używane rzeczy, są ostatecznym dowodem na to, że ludzkość produkuje za dużo, kupuje za dużo i wyrzuca za dużo (ale za to w jakim dobrym stanie!).
Najpopularniejsze op-shopy w Australii to: Vinnies, Red Cross, Salvation Army, Lifeline.
Poza centrum na 99% znajdziecie je w którejś kamienicy przy głównej ulicy w Waszej dzielnicy. Co ciekawe, w odróżnieniu od polskich lumpeksów, wystawy w australijskich op-shopach są zaaranżowane staranniej niż wystawy w polskich sieciówkach.
VINTAGE: Mitchell Road Antique and Design Centre
Po co kupować nowe, skoro wszystko zostało już wyprodukowane i czeka na Ciebie w Mitchell Road Antique Centre?
Miejsce magiczne. Z jednej strony – atrakcja turystyczna per se, z drugiej – centrum zaopatrzenia w prawdziwy vintage, nie mylić z kolekcją Primarka z 2014 roku.
Jeszcze nigdy z żadnego miejsca nie wychodziłam tak dumna, że nic sobie nie kupiłam. I tak smutna, że nic sobie nie kupiłam.
Przez półtorej godziny próbowałam znaleźć rzecz, której kupno mogłabym racjonalnie uzasadnić, ale bat nad głową w postaci przeprowadzki za pół roku sprawił, że macałam, macałam i nic nie wymacałam. Nawet retro spódnicy z nadrukiem w kawiarnie Paryża. Nawet klasycznej bluzy Adidas Originals. Nawet czółenek Miu Miu. I już na pewno nie kolekcjonerskiego kubka z kaczorem Daffy.
Jeśli nie H&M, to co? Australijskie sklepy odzieżowe
Czyli przynajmniej 2 powody, dla których decyzje zakupowe warto odłożyć do czasu wyjazdu na drugi koniec świata:
(różne lokalizacje w całej Australii)
Ten sklep się nie dzieje. Kupicie tu wszystko we wszystko. Sukienki w mapę świata, w Paryż, w leniwce w kosmosie, w amerykański park narodowy. Koszule w zagładę dinozaurów. Spódnicę w drut kolczasty. Różową bluzkę w surfujące kościotrupy. Wszystko z bawełny i/lub lnu i/lub z dodatkiem wiskozy.
I przysięgam: nie zmyślam. Widziałam i macałam każdą z tych rzeczy z osobna, a sama mam sukienkę w pieseły.
Pst, #tutomasz i jego spodenki w dinozaury donoszą, że jest też dział męski!
Plusy: duża dostępność sklepów stacjonarnych, najbardziej odjechane wzory na świecie, naturalne materiały + ceny niższe niż u indie marek.
Minusy: ceny niższe niż u indie marek, bo i produkcja mniej lokalna.
315 King St, Newtown
Jeśli w Dangerfield kupicie najbardziej odjechane sukienki na świecie, to w Origami Doll w Newtown znajdziecie te najpiękniejsze.
Tak, są drogie (od $100 do $180), ale za to wykonane z mięsistej bawełny i raczej po powrocie na północną półkulę nie spotkasz nikogo podobnie ubranego.
A poza tym, hej, może gdyby ubrania były droższe, to nie kupowalibyśmy ich na potęgę tylko dbalibyśmy o to, co już mamy?
Lokalne markety
Glebe, Kirribilli, Rozelle, Paddington, Surry Hills, Balmain, Marrickville – w Sydney co dzielnica, to market. A co market, to święto lokalnej społeczności.
W programie: rękodzieło, używane ubrania, street food. Niestety przynajmniej część z nich odbywa się na skomplikowanych zasadach: a to w drugą i/lub czwartą sobotę miesiąca, a to w trzeciej oktawie po pełni księżyca.
Młodzi australijscy projektanci
True story: research do tego punktu poskutkował założeniem autoblokady na instagrama.
Umiem przejść obojętnie obok dowolnej sieciówki, ale nie umiem nie dodać do kalendarza kolejnego wydarzenia, na którym można kupić australijskie rękodzieło.
Małe australijskie działalności gospodarcze łączy kilka wspólnych mianowników:
– naturalne materiały (przewaga lnu)
– wzory/kolory (jakby wszyscy projektowania materiałów uczyli się na tej samej uczelni, tj. wyższej szkoły krawiectwa trafiającego w gust Nieśmigielskiej)
– cena – zazwyczaj jak za zboże.
Niemniej, jeśli w życiu warto za coś przepłacić, to niech to będzie to lniana bluzka w dziobaki uszyta przez panią, która mi ją sprzedała.
Marketów z rękodziełem ci u nas dostatek, a każdy weekend czyni okazję. Największe i najpopularniejsze (zazwyczaj odbywają się cyklicznie, w maju i w grudniu), to:
– Makers and Shakers
– Finders Keepers
– Etsy Made Local Markets
ale warto śledzić wydarzenia weekendowe w Waszej okolicy, zwłaszcza, że markety często odbywają się w miejscach, do których normalnie byście nie zajrzeli – np. w dzielnicowych ratuszach, ex-zajezdniach tramwajowych i dawnych fabrykach konserw.
Piękne przedmioty w pięknych wnętrzach? Win-win. Na Waszym miejscu zaczęłabym oszczędzać już dziś.
Przy odrobinie szczęścia traficie na któregoś z moich faworytów:
– Muralistę Mulga
– Molly Coombs Marr (true story: dzięki jej kolczykom poszłam na warsztaty z robienia biżuterii z fimo)
– Millie Hall i jej niepoprawne politycznie naszywki
– dziewczyny z Jericho Road Clothing, przed których stoiskiem stoczyłam ze sobą zwycięską bitwę pod Barangaroo i nie kupiłam lnianej bluzki z motywem tutejszych terrace houses (za to dwa tygodnie później zamówiłam bluzkę w dziobaki…)
– tkaniny i drewniana biżuteria od Pixie Nut & Co
… oraz jakiś milion innych.
Nazywam się Elżbieta Adamska i jestem australianoholikiem.
Greetings from Australia made in China
W życiu bywa różnie, kwadratowo i podłużnie.
Raz limitowane serie od młodych australijskich projektantów, raz masowa produkcja nieznanego autora z Chin.
Czyli: co jeśli ostatniego dnia wyjazdu nadal nie masz magnesu dla mamy (a także: teściowej, babci, cioci, koleżanki mamy z pracy, wujka ze świętokrzyskiego)? Co jeśli złożono u Ciebie zamówienie na 20 sztuk badziewia z napisem AUSTRALIA (bez tego się nie liczy), ale budżet skończył Ci się 3 dni temu?
W Nowym Jorku to proste – idziesz do Chinatown. Magicznej krainy, gdzie estetyka może i ubliża normom, ale płacisz – wymagasz. Płacisz mało – nie wymagasz wcale.
W Sydney… też idziesz do Chinatown. Konkretnie na Haymarket, równie magiczną krainę, w której:
na dole chiński chłam
5 magnesów za dychę
dobra promka, mówię Wam.
Ale liczę, że niniejszy post przyda się Wam na tyle, że wizyta w Haymarkecie nie będzie Wam potrzebna do niczego poza darmową toaletą na szybkie siku w centrum Sydney.