niesmigielska.com | blog, fotografia, podróże, suchary

Słabe żarty, mocne zdjęcia. Blog fotograficzny z podróżniczym zacięciem.

Nie pytaj, co możesz dać Australii. Zapytaj, co Australia może dać Tobie [PODSUMOWANIE ROKU]
Australia, co u ciebie?

Nie pytaj, co możesz dać Australii. Zapytaj, co Australia może dać Tobie [PODSUMOWANIE ROKU]

Co Australia dała światu?

Selfie z quokką, arachnofobię i dramatyczne (ale nie do końca prawdziwe) nagłówki o koalach zagrożonych wyginięciem w wyniku pożarów buszu.

Ja jednak, jako rasowy millenials, który zgodnie z powszechnym mniemaniem dba tylko o czubek swojego nosa, nie mogę nie zapytać:

co Australia dała nam?

Wyprowadzając się rok temu wiedzieliśmy, że nic nie wiemy. Zero założeń, czy spędzimy w Sydney 2, 12 czy 222 miesiące.
Przyciśnięta do muru odpowiadałam, że nie chcemy tam zostać na całe życie, ale dobrze wiedziałam, że obiecanki cacanki, a emigrantowi radość (z dolarów). Obiecywać to nam, ale nie my.

Po roku
z całą pewnością
i w pełni władz umysłowych
mogę napisać,
że

wiemy jeszcze mniej niż wiedzieliśmy rok temu.

Ale przynajmniej selfie z quokką zrobione.

Normalnie nie robię rocznych podsumowań na blogu, ale normalnie nie wyprowadzam się na drugi koniec świata. Poniżej najbardziej przełomowy rok naszego życia w pytaniach, oczekiwaniach i odpowiedziach.

Pozostałe wpisy pt. „życie w Australii” znajdziecie tutaj: KLIK.

selfie z quokka australia
quokka australia selfie
rottnest island quokka
sydney nowy rok
fajerwerki sydney

sydney skyline
zycie w australii



Co Australia dała nam?

(kolejność przypadkowa)

– poczucie bycia lokalsem w jednej z najbardziej popularnych destynacji turystycznych na świecie.
To uczucie, kiedy ktoś widzi po raz pierwszy Operę i ociera łzy wzruszenia, że oto dotarł na koniec świata i spełnił największe podróżnicze marzenie – a Ty, w tym samym miejscu i o tym samym czasie, po prostu poszedłeś na spacer po mieście. Bezcenne.
Do dzisiaj kiedy wychodzę z domu, szczypię się po nogach, bo ciężko mi uwierzyć, że to żaden żart.

– (zaskakującą) świadomość, że jednak zależy mi na swoim miejscu w świecie.
Zależy mi na kraju, z którego nigdy mnie nie wyrzucą; kodzie kulturowym, który zawsze będzie dla mnie czytelny i języku, którego używanie sprawia mi przyjemność.

– papugi na ulicach, wombaty w lasach i kangury na poboczach.
Gołębie, wróble i sarny to naprawdę nie to samo.

– umiejętność funkcjonowania w anglojęzycznym środowisku.
Dzieci, uczcie się angielskiego. Nigdy nie wiecie, czy za 20 lat po tym jak nałogowo oglądaliście Cartoon Network nie przyjdzie Wam podpisywać umowy o wynajem mieszkania w Sydney.

Jedyny wyjątek to postrekrutacyjna trauma związana z odbieraniem telefonu. Od kwietnia do września nie odebrałam komórki ani razu (do dzisiaj zrobiłam to łącznie z 5 razy, nawet jeśli wiedziałam, że dzwonią z przychodni z wynikami ważnych badań).
Jeśli ktoś coś do mnie ma, musi nagrać wiadomość i wtedy w zależności od sprawy: olewam, załatwiam, albo piszę maila. Naprawdę myślę, że to się powinno leczyć.

– przyjemność z nie-bycia ubogim krewnym.
Ok, może dolar australijski jest słabszy niż amerykański, ale po raz pierwszy zarabialiśmy w walucie silniejszej niż złotówka. Od razu inaczej się żyje, podróżuje i pije kawę – z żalem myślę, że w Polsce nie będzie mnie psychicznie stać na dwie przyzwoite flat white na wynos dziennie, bo u nas kawa to nadal towar jakby luksusowy, a nie rzecz, którą się po prostu kupuje w drodze do pracy i w przerwie na lunch.
Tak samo elektronika czy ubrania: raczej kwestia jednej pensji niż sięgania po oszczędności.
Z drugiej strony nie sądzę, żeby było nas kiedykolwiek stać na kupno mieszkania w Sydney, więc to nie jest tak, że emigracja do Australii = automatyczny awans do setki najbogatszych Polaków (nie mówiąc o Australijczykach).

– doświadczenie pracy za granicą.
Po dwóch ryjących samoocenę miesiącach znalazłam pracę jako copywriter i email marketer. Po trzech kolejnych miesiącach zastanawiania się, w co ja najlepszego wdepnęłam, zaczęłam robić ciekawsze rzeczy i bez problemu dostałam podwyżkę. Dziś australijska szefowa z uznaniem wypowiada się o moich umiejętnościach wciskania bulszitu, a na linkedinie dostaję zapytania czy nie chciałabym popracować dla kogoś innego. I chociaż to nie jest praca marzeń – nie mam fancy biura ani benefitów – to nic nie przebije faktu, że w robocie bywam raz w tygodniu. A jak akurat jestem w Seulu, Hong Kongu czy Perth, to pracuję z Seulu, Hong Kongu czy Perth.

– pierwsze razy.
Nowa rzeczywistość, zwłaszcza taka z wyznaczonym terminem ważności, działa stymulująco na układ odpowiedzialny za zbieranie doświadczeń życiowych.

Na liście rzeczy, których spróbowałam pierwszy raz w życiu, są:
cyrk, gitara, niebieskie włosy, kwiaty doniczkowe, wolontariat, less waste, ograniczenie mięsa, rozmowy kwalifikacyjne po angielsku, akwarele, działalność gospodarcza, rekordy na rowerze, rekordy książkowe, wynegocjowanie podwyżki po angielsku, pisanie artykułów do magazynu Więcej, snorkelling (ja), nurkowanie (Tomasz), haft krzyżykowy, programowanie w Pythonie, warsztaty z robienia biżuterii, grafika wektorowa, regularne chodzenie na basen, mini golf, rzucanie siekierami do celu.

A i tak połowy zapomniałam, a część przemilczałam.

niebieskie włosy















2019 – LISTA PRZEBOJÓW

Czyli największe naj.

Największy sukces?
To proste: jak Make Life Harder udostępnili moją wypowiedź na swoich insta stories.
I jeszcze jak udało mi się namówić Tomasza na szampon w kostce.

I może jeszcze mój największy sukces to przeżycie życia na własnych zasadach.
Wiecie, jak to jest, kiedy przez 6 dni w tygodniu wstajesz, o której chcesz (tzn. z przyzwyczajenia i tak wstaję o 7:00, ale teoretycznie mogłabym zaszaleć i obudzić się chwilę po ósmej), i możesz robić wszystko, byle tylko w którymś momencie dnia ogarnąć obowiązki zawodowe? Bo ja wiem. Pracowałam 3x mniej niż w Polsce, zarabiałam ponad 2x więcej. Strach się bać, co by było, gdybym przeszła na pełen australijski etat!

Głos z offu: Ela, a czy pomyślałaś o Tomaszu, który codziennie musiał gnić za biurkiem od ~9 do ~17, aby gnić nie musiał ktoś?

Tak, pomyślałam. I po pierwsze, bywały tygodnie, kiedy pracowałam (nie: byłam w pracy) zdecydowanie więcej niż on.

Po drugie, Tomasz niezmiennie lubi swoją robotę, a na propozycję pracy zdalnej w 9 przypadkach na 10 kręci nosem, bo jest mu niewygodnie. Nie tylko nie mamy w mieszkaniu biurka, nie mamy też darmowego jedzenia, przekąsek, napojów i alkoholu, więc…

Po trzecie, i dla Tomasza planujemy kilka miesięcy laby, żeby nie był stratny.

make life harder

Największa porażka?
Długo myślałam, że zdjęcia. Bo znowu nie wysłałam nic na żaden konkurs, bo znowu nie udało mi się zrobić takiego projektu dokumentalnego, jaki sobie wymyśliłam.
A potem zrozumiałam, jak dużym wysiłkiem emocjonalnym i umysłowym jest emigracja, utrzymywanie kontaktów ze starą i nową rzeczywistością i jak wysoką narzuciłam sobie poprzeczkę uznając, że dobre zdjęcie to takie, które ma szansę wygrać World Press Photo.

Niczego nie żałuję.

Najlepiej wydane pieniądze?
ex aequo:
1. rower kupiony drugiego dnia pobytu w Australii (wymieniony po dwóch tygodniach na taki, na którym _naprawdę_ da się jeździć po Sydney, które jest – chociaż nie wygląda – bardziej górzyste niż San Francisco).
2. abonament na Legimi, czyli polskie książki bez limitu i bez wysyłki za ocean. Gdyby nie Legimi, nie pobiłabym swojego rocznego rekordu czytelniczego (dobiłabym do stówki przeczytanych pozycji, ale w połowie grudnia odkryłam uroki haftu krzyżykowego…).

PS: to nie jest post sponsorowany – a szkoda, bo właśnie kończy mi się roczny abonament! Co z tym zrobimy, Legimi?

Najlepsze jedzenie?
Gnocchi we włoskiej knajpce Parlapa w Perth? Sernik chocolate&bailey’s w Pie Tin w Newtown? A może nasza pierwsza pizza Vesuvio (ricotta, salami) w Via Napoli w Surry Hills? Neapol odnaleziony.

Jest jeszcze możliwość, że każda, nawet najbardziej przeciętna kanapka zjedzona u Tomka w pracy – bo za darmo i z widokiem z 29. piętra na centrum Sydney.

Najgorsze jedzenie?
Filipińska knajpa w Canberrze. To uczucie, kiedy nie jesz czerwonego mięsa, więc zamawiasz kurczaka, a on jest tak tłusty, że smakuje jak wieprzowina. Jeśli się odpowiednio mocno skupię, to do dzisiaj czuję, jak mi się odbija.

Największe zaskoczenie?
Że z Sydney do Seulu wcale nie jest bliżej niż z Seulu do Warszawy.
Australia nie jest wielka, jest gigantyczna.

Najbardziej mi brakowało?
Kawy z przyjaciółką, babskiego wyjazdu w góry, Dolomitów, pikniku z poznańskimi blogerami podróżniczymi.
Zamiast gór były kangury. Też fajnie, chociaż drugi taki rok na odwyku będzie mi ciężko znieść. Ale od czego jest 2020?

Najlepszy czas?
Niepodsumowywalne. Cały rok oprócz czerwca.

Najgorszy czas?
Druga połowa maja i czerwiec. Zima to stan umysłu, dopadnie Cię na każdej szerokości geograficznej. Jeszcze dwa takie ciężkie tygodnie i szukałabym pomocy u terapeuty.

Najlepszy wyjazd?
Każdy byle zagraniczny, ale chyba wygrywa Korea Południowa (chociaż lot helikopterem nad lodowcem w Nowej Zelandii też był niczego sobie). Dwa tygodnie w krainie bardziej egzotycznej niż dziewicze wyspy na Pacyfiku.

Najgorszy wyjazd?
Road trip z Brisbane do Sydney. Nie rozumiem, czemu ludzie sobie to robią.









Życie w Australii: oczekiwania vs rzeczywistość

Żarty o codziennym bieganiu o wschodzie słońca zostawmy na bok.


Myślałam, że będziemy bardziej zasymilowani popkulturalnie.

Że na miejsce poznańskiej Wyborczej w moim newsfeedzie wskoczy Sydney Morning Herald. Że będę rozczytywać się w literaturze australijskiej. Tymczasem nie obejrzałam ani jednego odcinka “Home and Away”, tylko jeden odcinek „Bondi Rescue”, nie rozpoznam braci Hemsworthów, a ze wszystkich powodów, dla których kojarzę Celeste Barber, fakt, że jest Australijką znajduje się na ostatnim miejscu.
Nie usłyszałam też 98 ze 100 tych australijskich powiedzonek, którymi według internetów posługują się Australijczycy. Nikt nigdy nie zapytał, co jadłam na brekkie, ani co robię this arvo.

Ale już lokalne memy rozkodowuję bezbłędnie, więc nadzieja umiera ostatnia.


Myślałam, że po roku będę śmigać po australijskiemu, że hej!

Śmigać śmigam, jako w mowie tak i piśmie. Żaden small talk mnie nie zaskoczy, żadna sprawa urzędowa mi nie podskoczy. Ale australijskiego akcentu nie nabrałam i wątpię, że kiedykolwiek mi się uda.

Czy się tym przejmuję? Już nie.
Mieszkać w Sydney i przejmować się takimi rzeczami to jak z tą myszą w dowcipie o hrabii. Bez sensu.


Myślałam, że będziemy mieć znajomych z całego świata.

Nie zamierzaliśmy nigdy zamykać się w polskim getcie, gdzie czas płynie na wspólnym robieniu twarogu i lepieniu pierogów. Ale traf chciał, że już pierwszego dnia w Sydney poznaliśmy grupę ludzi, z którymi widujemy się regularnie do dziś. A potem dołączyli kolejni. I kolejni. I kolejni.
I tak wyszło, że więcej do szczęścia nam naprawdę nie potrzeba.







hunter valley wycieczka


Myślałam, że zjedzą nas pająki.

Typowe myślenie dla żółtodziobów, którzy przed przyjazdem naoglądali się memów z pytonami w muszlach klozetowych. Przez kilka tygodni nasze pierwsze pytanie skierowane do kogoś, kto mieszkał tu choćby o tydzień dłużej niż my, brzmiało: ej, a widzieliście już jakieś pająki?

Prawda jest taka, że jeśli mieszkasz w bloku w Sydney, z szuflady na majtki nie wyskoczy na Ciebie funnel web spider, a co najwyżej latający karaluch. Prawdę mówiąc jestem zawiedziona, że przez cały rok w Australii nic nie chciało nas zabić.


Myślałam, że zrobię karierę w filmmakingu.

W 2019 roku nauczyłam się, że nie mogę być kim chcę, bo potykam się o własną nieprzebojową osobowość. Że hasło fake it ‘till you make it w moim przypadku niewiele znaczy, bo… jest mi za dobrze tam, gdzie jestem.
W odpowiedzi na CV skrojone pod copywritera miałam 10 rozmów kwalifikacyjnych, w tym jedną trafioną zatopioną. W odpowiedzi na CV skrojone pod fotografa/junior video makera – jedną, po pół roku od zgłoszenia.
Z pracą marzeń nie wyszło, ale nie żałuję (więc to chyba nie była praca marzeń, tylko tymczasowa zajawka), bo w zamian otrzymałam coś lepszego. Patrz sekcja o sukcesach.

Ale i tak uważam, że moje video z Tasmanii to czyste złoto:



Myślałam, że rok popracujemy, a potem wyjedziemy na wielki australijski road trip.

No… nie. Australia jest obecnie ostatnim miejscem na świecie, które chciałabym przejechać wzdłuż i wszerz camperem. Po prostu jedni lubią 3 tysiące kilometrów niczego, inni wolą Dolomity – i my należymy do tych innych.

Anegdotyczny bo anegdotyczny, ale jednak dowód na to, że nie tylko my jesteśmy tacy zblazowani?
Proszę bardzo: otóż koleżanka z pracy Tomasza, Australijka, która w niejednym parku narodowym w USA wschód słońca oglądała, sama przyznała, że najlepsze atrakcje w Australii są jak… najbardziej średnie atrakcje w Stanach Zjednoczonych.

I ja jej wierzę.







Pierwszy rok w Australii: WERDYKT

To był rok odpuszczania sobie, klepania się po plecach i głaskania po glowie.
Bycie wystarczająco dobrym to najlepsze co można dla siebie zrobić.

To było 12 najlepiej przeżytych miesięcy w moim życiu. Także dlatego, że moje życie nie toczyło się w internecie, ale pomimo niego.

Nie chciało mi się pisać bloga? To nie pisałam, w to miejsce przeczytałam 20 dobrych książek.
Nie dokończyłam nigdy video z Seulu? To nie koniec świata – dobrze wiem, że po kilku miesiącach ciszy na morzu przyjdzie kilka tygodni intensywnego montowania i efekt będzie lepszy niż się spodziewałam.
Nie dokończyłam kursu programowania? Nic nie szkodzi – jak zacznę naukę następnym razem, będzie mi o połowę łatwiej.

Miej wyjebane, a będzie Ci dane coś o wiele cenniejszego niż wysprzątana łazienka i suby na youtube: spokój ducha i samozadowolenie.

Plany na 2020?

2020 zaczyna się od trzęsienia ziemi, a później napięcie rośnie, więc moim postanowieniem jest nic nie postanawiać w ciemno.
Ale w Dolomity to bym pojechała.









Written by Nieśmigielska - 03/01/2020