niesmigielska.com | blog, fotografia, podróże, suchary

Słabe żarty, mocne zdjęcia. Blog fotograficzny z podróżniczym zacięciem.

Japonia: przyszłość już była
AZJA, Japonia

Japonia: przyszłość już była

Pozostałe posty z Japonii znajdziecie TUTAJ.

Dwie wersje obowiązują odnośnie tego, który wiek mamy obecnie w Japonii:
1. Japonia taka nowoczesna. Wszystko takie zautomatyzowane. Przyszłość taka teraz.
2. Z tą nowoczesnością Japonii to wielka ściema. Z tyłu liceum, z przodu muzeum.

Ja to ja, trochę poczytałam, wyrobiłam sobie zdanie z góry i pojechałam do Japonii z tezą nr 2 – więc nic dziwnego, że znalazłam jej potwierdzenie. Ale co na to Tomasz, który nigdy nic nie czyta? A dodajmy, że na technologii zna się lepiej niż ja? Po powrocie przeprowadziłam bardzo małe Q&A na potrzeby bloga. Poznajcie wyniki:

Q: I co, taka nowoczesna ta Japonia?
A: Kiedyś była. W latach 80-tych. Ale chyba już nie robi szału.

Czyli potwierdziło się – i to od osoby, która z naszej dwójki trochę lepiej zna się na nowoczesności. No bo czy naprawdę podgrzewane deski klozetowe, które emitują dźwięk szumiącej wody to jest taka kosmiczna technologia? (PS: i jak tu omijać ten temat i dla odmiany _nie_ pisać o grających kiblach, skoro sami Japończycy 10 listopada obchodzą Dzień Toalety? Może nie jako oficjalne święto państwowe wolne od pracy, ale zawsze.)

W Japonii możecie pojechać pociągiem z prędkością 400 km/h (technologia z lat 60-tych), ale spróbujcie za bilet w metrze zapłacić kartą. Będziecie do domu wracać kilka kilometrów pieszo.
Biurokracja jest tak zaawansowana, że moja praca magisterska wymagała mniej załączników niż wymagałoby założenie konta w banku.
A japońskie strony internetowe bardzo trącą cyfrową myszką.

Jeśli mi nie wierzycie, to patrzcie tylko, co napisał Tiziano Terzani…

Japonia jest krajem statystyk, a statystyki – jak wiadomo – przy całej swojej matematycznej ścisłości bezwiednie fałszują rzeczywistość. Statystycznie przypada tu na głowę więcej maszyn niż gdziekolwiek indziej, a jednak szybko odkrywamy że nie jest to bynajmniej kraj zmechanizowany i supernowoczesny, jak go sobie wyobrażaliśmy.
Wiele maszyn to tylko gadżety, wynalezione, aby uczynić znośniejszymi skromne warunki, w których żyje przeciętny obywatel. Większość mieszkań nie ma centralnego ogrzewania i być może dlatego Japończycy tak się szczycą podgrzewanymi deskami w swoich ubikacjach.

… w listopadzie 1985 r. (W Azji, Warszawa 2009, s. 103) Badum-tss!
Wygląda na to, że mit o nowoczesnej Japonii już w latach 80-tych miał brodę.

Czyli mamy taki oldschool-hitech. Retro-futuro.
Tak, uogólniam; i tak, chętnie dam się przekonać, że nie mam racji, ale wydaje się, że jeśli chodzi o najnowsze technologie to Japonia została z tyłu – i tylko stereotyp jeszcze się trzyma. Myślę, że są na świecie miejsca, gdzie przyszłość dzieje się bardziej.

Technologie to jedno. Ale ja wiem, czy można mówić o nowoczesny o kraju, w którym role kobiet i mężczyzn są do bólu tradycyjne, a pracodawcy i pracownika łączą stosunki feudalne?

Co to jest chichot historii? Replika Statui Wolności na Odaibie w Japonii.
Czy tylko mi się wydaje zabawne, że Odaiba, wyspa zbudowana do obrony przed statkami komandora Perry’ego – tego samego, który wymusił otwarcie granic Japonii na handel zagraniczny – 150 lat później też służy jako przyczółek, ale konsumpcjonizmu?

To właśnie Odaiba, wyspa rozrywki.
Nawet najbardziej zgniły Zachód i jego najbardziej rozbuchany konsumpcjonizm mógłby od Japonii brać korepetycje z organizowania ludziom wolnego czasu, tak żeby chcieli jak najwięcej wyskakiwać z pieniędzy. Wszystko tam jest MEGA (Toyota Mega Web, wystawa motoryzacji), BIG (Tokyo Big Sight, centrum expo) i futurystyczne (przykładowo budynek Fuji TV wygląda tak).

Tak jak ostatnio pisałam o poznańskich klinach zieleni: że można przejść przez całe miasto, z północy na południe i z zachodu na wschód i w zasadzie nie wynurzać się spod cienia drzew, tak całą Odaibę można przejść, nie wychodząc z cienia centrów handlowych.
Wymieniać wszystkie centra handlowe na Odaibie, to jakby nazywać każdego ze 101 Dalmatyńczyków po imieniu.
My weszliśmy na próbę do jednego i powiem Wam, że miałam deja vu. Gdzieś, kiedyś, coś takiego widziałam. W Las Vegas (kto ciekawy, post z Las Vegas i Doliny Śmierci znajdzie tutaj).
Japończycy są największymi importerami idei. Nawet tych, które ktoś już kiedyś raz zaimportował.

Na Odaibę wjedziecie via Rainbow Bridge. Czemu most jest tęczowy, skoro jest biały? Bo biały to mieszanka wszystkich kolorów?
Sprytne, ale nie.
Rainbow, bo podobno po zmroku jest podświetlony na tęczowo, ale widziałam tylko na google images, więc nie potwierdzam, nie zaprzeczam.

Atrakcje zaczynają się już w pociągu, bo na Odaibę jeździ automatyczna kolejka (obowiązuje osobny bilet). Oczywiście nie mieliśmy szans, żeby usiąść z przodu i bawić się w maszynistę, bo na ten sam pomysł wpadło dużo innych dzieci, ale i na to jest sposób. Rano wszyscy jadą NA Odaibę, więc wsiedliśmy do pustego pociągu powrotnego, powyglądaliśmy przez panoramiczne okno i wróciliśmy na wyspę. Tak się maksymalizuje zyski, zwłaszcza że bilet był dość drogi.














Bajki robotów

Na Odaibie występuje chyba największe zagęszczenie robotów na kilometr kwadratowy, i nie trzeba ich szukać pod kamieniem ani w krzakach – wszystkie siedzą grzecznie w MIRAIKANIE. Muzeum Przyszłości!
Miejsce dla geeków: 6 pięter o technologii i taras widokowy na dokładkę!

Wstęp kosztuje 620 jenów = 21 zł. Pewnie, że warto.

Mój mózg rozwalony przez multitasking (jedno oko na instagram, drugie na fejsa), nie potrafi się już na dłużej skupić na jednej rzeczy. Problem polega na tym, że w Miraikanie rzeczy, na których warto się skupić jest bardzo, bardzo dużo. I żeby mieć czas i siłę na ogarnięcie wszystkiego, należy by się tam wybrać na calutki dzień.
My skupiliśmy się na dwóch zadaniach: odpoczynek na sofach pod kulą ziemską i ASIMO.

Łatwiej zobaczyć zorzę polarną latem niż podekscytowanego Tomasza – ja miałam to szczęście, że mi się udało. Teraz Tomasz udaje twardego (w sumie to się jarałem, żeby było zabawnie, a nie że się jarałem) – ale ja już swoje widziałam, a obserwator ze mnie dobry. Zobaczyć na żywo robota, który umie kopnąć piłkę? Niech dementuje ile chce, ale to było dla Tomasza przeżycie.

Ja Asimo traktuję jako zabawną ciekawostkę. Jeśli po 30-stu latach pracy jedyne co potrafi, to kopnąć piłkę i zaśpiewać wierszyk, po czym trzeba go ładować przez 15 godzin, to moim zdaniem droga do robota-lokaja jeszcze długa, ale co ja się znam. Raczej nie liczę, że na starość to Asimo poda mi szklankę wody.








Ja rozumiem robota-maszynę. Rozumiem robota-fokę. Ale robota-człowieka już nie. Nie wiem, czy bardziej creepy jest robot, który bardzo przypomina człowieka, czy taki który tylko trochę przypomina człowieka? Po co w ogóle on musi mieć twarz?
Tomek się zawsze śmieje, że tak z oporami przyjmuje technologie (nie wszystkie, czekałam na autonomiczne auto, ale się nie doczekałam i musiałam zrobić prawo jazdy), ale jednak wolałabym, żeby roboty pozostały robotami, ok?





Po raz pierwszy zetknęliśmy się z japońską demonstracją, która jak wszystko w tym kraju, jest bardzo poukładana i grzeczna. W Japonii nawet gangsterzy są uprzejmi, a ich adresy można podobno znaleźć w panoramie firm (np. jako pożyczki gotówkowe), więc to, że marsz w obronie pokoju i konstytucji czekał na światłach – nic mnie nie dziwi.
Dzień później przyglądaliśmy się Marszowi Równości z bardzo bliska, ale o tym innym razem. W Japonii nawet drag queens musiały znać swoje miejsce w szeregu.


Jak urządzić Oktoberfest w maju, tak żeby nie zgrzytało? Wystarczy dopisać spring w nazwie.
Tak jest, załapaliśmy się na Spring Oktoberfest na Odaibie. Niestety ze względu na porę dnia, nie udało nam się zobaczyć jodłujących Japończyków (chociaż taki był zamiar). Dosłownie nikt nie chciał jodłować w południe.
Japońska majówka to taki szczególny tydzień w roku, kiedy festiwal goni festiwal. Z (wiosennego) Oktoberfestu trafiliśmy prosto na hawajskie tańce, a dzień później w parku Yoyogi – kambodżański street food. I pomyśleć, że się bałam, że podczas Golden Week zastaniemy Tokio puste. A tam nie dość, że ludzi kupa, to jeszcze wszyscy wesolutcy od piwkowania.










Smutny jak ZOO w Ueno

Dla mnie wizyta w ZOO w Ueno była kiepskim pomysłem. Nie tylko w dzień darmowego wstępu (Dzień Zieleni, 4 maja), czyli dzień w którym tysiące Japończyków ma wolne i korzysta z okazji zaoszczędzenia 21 zł (600 jenów) od osoby.
Tylko tak sobie myślę, że generalnie.
A dlaczego? A dlatego (zdjęcie pochodzi z zasobów wikipedii). Betonowa dżungla w odniesieniu do ludzi nie smuci tak bardzo, jak wtedy, gdy dotyczy zwierząt.
PS: pandy to najbardziej rozreklamowane zwierzęta w Ueno i żeby zobaczyć taki widok, trzeba się ustawić nawet na kilkadziesiąt minut w kolejce.

Pandy z natury wyglądają na smutne, ale to już jest przegięcie. Nie wiem czy to ZOO w Tokio jest takie złe, czy to ZOO które widziałam w Polsce są takie dobre, czy to moja optyka się zmieniła z wiekiem, ale pomysł stłoczenia ze sobą na małej powierzchni w warunkach tak różnych od naturalnych tylko po to, żeby ludzie mogli sobie zrobić zdjęcie – uważam za nietrafiony.
Są ZOO, które odwiedza się może nie tyle z przyjemnością, co bez niesmaku – ale tokijskiego do nich nie zaliczam.

Im bardziej jakieś zwierzę chciałam zobaczyć (Panda! Miś polarny! Goryl!), tym bardziej smutno mi się robiło na ich widok. Betonowe klatki i zwiędły krzaczek, żeby nikt nie mógł zarzucić, że nie zadbano o zapewnienie warunków podobnych do naturalnych.
Nie wiem, co było najgorsze, ale mam swoje top 3. Czy:
Mrówkojad kręcący się w kółko w klatce 2×2. Wyglądał jak ja czasem w pracy.
czy
Pingwiny smażące się na betonowej wyspie (ale pomalowanej na biało, to prawie jakby było tam zimno).
Czy
Goryle zamknięte na powierzchni typowego M4.

A może miniwoliery dla wielkich ptaków?

I po co to wszystko? Żeby ludzie sobie robili selfie z gorylem?
Zaraz ktoś powie, że chodzi o walor edukacyjny. Zgoda, ale pod warunkiem, że ktokolwiek naprawdę przeczyta cokolwiek z tych tabliczek.

Ale tak, macie święte prawo mi wytknąć, że jeśli tak mi szkoda biednych zwierzaczków, to może na początek przestanę jeść mięso i nosić skórzane buty? Touché.














Tokyo Skytree is the limit

Odkąd pierwszy raz w nowym Jorku weszliśmy na Top of the Rock i po raz pierwszy zobaczyłam pod sobą wielkie miasto na tyle wysoko, żeby zrobić och, a na tyle nisko żeby, w odróżnieniu od widoku z samolotu, odróżniać ludzi na ulicach – jestem w stanie wydać każde w miarę sensowne pieniądze, żeby to powtórzyć. Zjem mniej, a na taras widokowy wjadę. A w Tokio jest naprawdę porządny taras widokowy.

I pomyśleć, że gdyby w 1991 roku nie runął maszt radiowy w Gąbinie, Tokyo Skytree Tower byłaby dopiero trzecią najwyższą konstrukcją na świecie (pierwszą i tak jest Burj Khalifa). Japonio, nie ma za co.

Burj Khalifa w Dubaju: 829 metrów.
Maszt w Gąbinie: 646 metrów.
Tokyo Skytree Tower: 634 metry.
Ale trzeba przyznać, że w Gąbinie, nawet gdyby maszt stał do dziś, raczej nie organizowano wjazdów dla turystów na górę. Nawet biletowanych.

634 metry na obszarze zagrożonym wstrząsami sejsmicznymi. A co jak będzie trzęsienie ziemi? Spokojnie, Tokyo Skytree nie zawali się. To nie maszt w Gąbinie.
Ciekawostka rodem z wikipedii, ale obecnie na tylko takie ciekawostki możemy liczyć: Skytree Tower nie jest biała. Nie jest niebieskawa. Skytree tower jest pomalowana na SKYTREE white, odcieniu bazującym na tradycyjnym japońskim odcieniu niebieskiego (Dressed in „SKYTREE white”, the new tower will stand tall against the blue sky in downtown Tokyo and transcend time with eternal brightness).
Nie znam się, ale na moje wieża wygląda bardzo elegancko i lekko, to chyba przez ten ażur. I dobrze działa na urozmaicenie spacerów po Asakusie czy Sumidzie (dzielnice Tokio), jak tak wyłania się zza winkla, spomiędzy niskich domów. Bardzo instagramowo!

PS: Firma odpowiedzialna za budowę Skytree Tower to ta sama firma, która próbuje zbudować windę w kosmos. Na zasadzie: testowaliśmy; jeśli 600 metrowa wieża wypali, to kosmiczna winda też!




Tarasy widokowe są dwa: na 350 i 450 metrach.
Normalnie wjeżdża się za 1030 JPY na niższy i 2060 JPY za oba tarasy (odpowiednio 35 i 70 zł) – więc nie ma tragedii. Gorzej, jeśli przyjeżdżacie na miejsce o 15:00, celujecie w zachód słońca i słyszycie, że w zwykłej kolejce nie ma co stać. Możecie dostać numerek na 21:00 i dopiero stanąć w ogonku.
I CO TERAS?
Zastanawialiśmy się tylko z czystej przyzwoitości. Gwarantuję Wam, że dopłacicie drugie tyle, żeby wjechać na górę przed zachodem słońca. Bilet kombo, który zabierze Was na górę w ciągu 40 minut, kosztuje 4000 JPY czyli 135 zł. Tyle co w Nowym Jorku. Ale nadal taniej niż w Dubaju.

Magda i Przemek zrobili kiedyś takie podsumowanie: Burj Khalifa – warto wjeżdżać na wyższy taras czy nie? I im wyszło, że warto. Na Tokyo Skytree wychodzi, że akurat w tym przypadku warto wydać różnicę na coś smacznego do jedzenia.
Tokio to nie Dubaj, Skytree to nie Burj Kalifa, a różnica między 350 a 450 metrów – jak dla mnie niezauważalna. A wręcz komfort oglądania wyższy jest na niższym tarasie. a) jest więcej miejsca b) na 450 m w szybach odbijają się białe ściany. Bardzo nieinstagramowo!

tokyo skytree tower
tokyo skytree tower
tokyo skytree tower
tokyo skytree tower
tokyo skytree tower
tokyo skytree tower
tokyo skytree tower
tokyo skytree tembo galleria
tokyo skytree tower
tokyo skytree tower
tokyo skytree tower
tokyo skytree tower

Maksimum zysku wyciągniemy na patent nowojorski. Wjechać późnym popołudniem i zostać na zachód słońca – i dłużej. 3 scenerie w cenie jednego biletu, kto da więcej? Ale z kolei, żeby to zrobić, musicie albo wydać dodatkowe monety na przyspieszenie akcji z kolejką, albo zapisać się 4-5 godzin przed. Albo przyjść w deszczowy, zimny dzień w środku tygodnia, ale może to zadziałać na Waszą niekorzyść podczas zachodu słońca.

Podsumowując: fast track – tak. Wyższy taras – nie. Ale sama nie wiem, czy bym siebie posłuchała, w końcu być tam i nie sprawdzić bo Nieśmigielska odradzała? Trochę głupio.

W Skytree Tower jest też szklany lufcik w podłodze. W zamyśle ma Wam mrozić krew w żyłach, w praktyce: Chicago robi to lepiej.
W Chicago naprawdę bałam się wejść (a właściwie wyjść, bo szklana podłoga wystaje poza obrys budynku). W Tokio, gdyby nie długa kolejka, można by się nie zorientować że stoimy na szklanym prześwicie 350 metrów nad ziemią.







Tradycyjnie wyjście odbywa się przez sklep z pamiątkami, ale jeśli mogę coś doradzić w tej delikatnej materii, to nie rzucajcie się na magnesy od razu, choćby nie wiem jak Was kusiły – a kuszą bardzo, Japończycy umieją w estetyczne pamiątki.
Na korytarzu osobne stoisko ma linia Tokyo Skytree Art – i tu pięciopak ślicznych magnesów, który obsłuży całą rodzinę będzie kosztował może więcej niż pięciopak piwa, ale mniej niż jeden magnes w regularnym sklepie.

Ilu z Was ma na liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią pozycję: zjeść ramen w Japonii?

A ilu z Was będzie miało ochotę mnie zabić, jeśli napiszę, że zrobiłam to i wcale to nie był najlepszy ramen w moim życiu? Ot, porządna słona zupa z kluskami, mięsem, warzywami, żadnej poezji smaku. Lepsza niż rosół, ale ja akurat rosołu nie lubię (jestem z drużyny pomidorówki).
Żeby zjeść ramen poprawnie, pojechaliśmy na stację Tokio, na tzw. ramen street, która za nic nie chce być klimatyczna, tak samo jak nie nazwalibyście klimatyczną alejki w centrum handlowym – w zasadzie się nie różnią. Ponieważ i tak prawie żadna pozycja na maszynie do zamawiania nie była objaśniona po angielsku, a nawet jak była, to i tak nic mi nie pasowało na odpowiednik ramenu, który jadłam w poznańskim Yetz tu, po prostu wzięliśmy jakikolwiek ramen, w jakimkolwiek miejscu. I był cokolwiek ok.
Przykro mi, jeśli zszargałam czyjąś świętość. Obiecałabym poprawę, ale kolejny odcinek na pewno nie przypadnie do gustu japonofilom. Brace yourselves!

tokyo ramen street
tokyo ramen street

Written by Nieśmigielska - 26/06/2017