LIZANIE LIZBONY CZ. III
Dlaczego lizanie i dlaczego Lizbony?
Lizbona się łuszczy, kruszy i rozpada. Mi w to graj, bo spacer z aparatem wśród zapuszczonych (i opuszczonych) to najbardziej pożądana forma rozrywki, tak samo jak spacer między lukrowanymi kamieniczkami – największa nuda. Ale ja nie jestem mieszkańcem Lizbony i to nie moje miasto straszy pustostanami. Brutalne fakty są takie, że stolica Portugalii jest zaniedbana. Jeszcze bardziej brutalne fakty są takie: niewiele da się z tym zrobić. Tak samo jak niewiele da się zrobić z Łodzią, czy Wilnem. Czy to na remont, czy na burzenie i budowanie, trzeba mieć hajs. Od dawna zastanawia mnie problem przeżywania się miast, co ze starą tkanką, taką w którą wdała się gangrena? Co jeśli jest tego tyle, że zanim skończy się remontować ostatni budynek, to pierwszy trzeba będzie robić od nowa? Czy jest na sali urbanista?
Jeśli w odwiedzanym mieście znajduje się stara fabryka przerobiona na „artsy design epicenter” – jadę tam. Jestem łasa na takie miejsca, są szyte pode mnie: „industrialny klimat”, ładne knajpy, murale i sklepy z rzeczami, które chcę mieć ale jestem zbyt rozsądna żeby je kupić i potem się okazuje mam rację, bo mogę bez nich żyć (ale podotykać lubię).
Warszawa ma Soho na Mińskiej, Lizbona ma LX Factory w Alcantarze. Byłam w Soho dwa razy: raz zimą, raz latem. Raz w weekend, raz w tygodniu. Raz była pustka i nuda, raz nuda i pustka. Broni się tylko Muzeum Neonów.
Uczulonym na jogę, weganizm i hipsterstwo odradzam: jeździjcie sobie dalej żółtym tramwajem po Alfamie. Reszta niech wpada, Rua Rodrigues de Faria 103.
Ceny w takich miejscach są przesadzone, ale raz zobaczony szyld Landeau („najlepsze czekoladowe ciasto w Lizbonie”) nie może się odzobaczyć. Mogę z całą odpowiedzialnością blogera stwierdzić: jest najlepsze. Innych nie jadłam.
Pełna lista hipsterskich knajpek w LX Factory – tutaj.
Ler Devagar – w dosłownym tłumaczeniu: czytaj powoli (coś dla Tomka, czyta 20 słów na minutę) to miejsce z rodzaju bookstore&more. Co to teraz za księgarnia, jeśli nie dają tam kawy?
Miejsce zdecydowanie do odwiedzenia, nawet jeśli nie widzicie sensu wchodzenia do sklepu z książkami, skoro i tak:
a) korzystacie z bibliotek
b) nie umiecie po portugalsku.
Więc ja się łapię pod oba punkty (Tomek dodatkowo: c) nie czyta książek), a w Ler Devagar nam się podobało. Komu by się nie podobał latający rower i dwa piętra regałów z książkami?
Mam wrażenie że przegapiłam jakies sekretne wejście i nie dobrałam się do bebechów LX Factory. Według mapy czekały na nas jeszcze dwa piętra, a ledwo zwiedziliśmy przyziemie. Następnym razem.
Po prawej jedno z moich ulubionych zdjęć, mogłabym założyć 1000 fejkowych kont na instagramie i z każdego dać serduszko. I uważam, że miałabym rację. Tak sobie wyobrażam tajnych agentów.
Po południu wybraliśmy się promem na drugi brzeg tęczy rzeki, do Cacilhas. Płynie się tam dla 3 rzeczy: dla samego płynięcia promem – zawsze frajda; żeby pojeść owoców morza, żeby wejść Cristo Rei na głowę. My pojechaliśmy do sklepu z produktami z Azorów. Sklepu, którego nie było.
<traveller’s tip> ZAWSZE sprawdzaj czy miejsce, do którego się wybierasz, istnieje </traveller’s tip>.
Jeśli prawobrzeżna Lizbona jest zaniedbana, to Cacilhas rozpada się w oczach. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, poza głównym deptakiem nawet psy dupami nie szczekają. Trudno w taki dzień mówić o Cacilhas „urocze”, ale to dobrze – inaczej nie czulibyśmy się tam jak ostatni ludzie na ziemi.
Spróbuję namalować obrazek, uruchomcie wyobraźnię: jesteśmy w miejscu, gdzie nie ma niczego. Od pół godziny nie spotkaliśmy nikogo. Jest szaro, wieje, zaraz zacznie lać. Doszliśmy do końca skarpy i właśnie kiedy zastanawialiśmy się, jak zejść na dół – pojawiła sie przed nami winda. A w tej windzie człowiek, pobierający 0,5 euro za zjazd.
Na dole patrzę i oczom nie wierzę. Te żółte krzesła, to nie fatamorgana, to restauracja Ponte Finale, otwarta jakby nigdy nic.
Wybrane na kolację bistro dla lokalsów, okazało się zamknięte i nie wyglądało jakby jeszcze kiedykolwiek miało być otwarte.
Gdybym zabeczana, zasmarkana, zdecydowała się wrócić do hostelu, ominąłby nas najfajniejszy wieczór na wyjeździe. Specjalnie nie powiem gdzie wylądowaliśmy – najlepiej jakby każdy w Lizbonie znalazł swoją knajpę, z wąsatym właścicielem i menu wypisanym długopisem. Po dorszu na ciecierzycy i białym winie najchętniej wylizałabym półmisek i dzbanek, ale nie byłam w domu. Restauracja otrzymuje od Tomka GWIAZDKĘ PIRELLI. Śmieję się z tych gwiazdek do dziś, zwłaszcza że to nie był żart.
Rano nie możemy tak po prostu wstać i pójść na lotnisko. Musimy jeszcze zjeść słodkie śniadanie w pastelarii, wypić kawę i zdobyć kolejne miradouro. Tak zaprawieni, lecimy na Maderę (co nie znaczy, że o Maderze będzie kolejny post, hehe). Adeus Lisboa, wrócimy po więcej!