niesmigielska.com | blog, fotografia, podróże, suchary

Słabe żarty, mocne zdjęcia. Blog fotograficzny z podróżniczym zacięciem.

Co u Ciebie wiosną? 2017
co u ciebie?

Co u Ciebie wiosną? 2017

Pozostałe posty z serii co u ciebie znajdziecie TUTAJ. Been tellin’ co u mnie since 2014.

Uprzedzam: w obrazkowym podsumowaniu wiosny (kwiecień-maj czasu blogerskiego) będzie dużo małych dzieci oraz naprawdę wielu blogerów. Kto nie lubi – a wiem że i jedni i drudzy mają przeciwników – nie ma sensu, żeby czytał.

Jest też pula wydarzeń nie mniej doniosłych niż farbowanie włosów na fioletowo, a do których trudno byłoby stworzyć dokumentację zdjęciową (aczkolwiek z pobytu w szpitalu zostało mi w telefonie zdjęcie kanistra do sikania. Fachowo to się nazywa DZM – Dobowa Zbiórka Moczu. Zdjęcia na priv.).
Na przykład fakt, że Tomasz siedzi już trzeci tydzień w San Francisco, a ja dobrowolnie zrezygnowałam z możliwości dojechania do niego. Codziennie skubię płatki kwiatów i pytam sama siebie: żałuję, nie żałuję?
Szczera odpowiedź brzmi: gdybym nie była już w San Francisco, nie starczyłoby mi łez. A tak – przeżyję, pff. Interesujące, że nawet jak jestem nieobecna, to służę jako konsultant on line: gdzie iść, co dziś robić, co wybrać do jedzenia (true story, a w załączniku zdjęcie menu). I co Tomasz, nie jest łatwo samemu organizować zwiedzanie, co?

Nie chwalę się, ani nie żalę – clou polega na tym, że Tomasz kręci mi wspaniałe vlogi #prostozpodróży. Takie jak Gonciarz, tylko śmieszne. Poproście ładnie, to zmontuje swoje japońskie monologi z selfie sticka.

Albo fakt, że u schyłku trzeciej dekady życia zaczęłam oglądać Przyjaciół. Już nie myślę, że How i met your mother jest takie super. Chandler Bing > Barney Stinson.

Albo jak chociaż raz zamiast namawiać do złego (glutenowego i z cukrem), zmotywowałam siebie i Kingę do zapisania się na bieg na 5 km. Z ponad 30 minut do 25:25 w 4 tygodnie. Czy muszę pisać, że to był ostatni raz, kiedy biegałam?

Ale mam nosa do trendów. Pastelowo-różowe włosy marzyły mi się na długo zanim do każdej drogerii rzucili zmywalne farby. Do pierwszej walki stanęłam 4 lata temu: ja vs wilgotna bibuła. Skończyło się obcięciem końcówek.
W zeszłym roku: ja vs zmywalna pianka. Pojedynek nierówny – i taki też był efekt na włosach.
W tym roku: ja vs l**** c******a (jak mi zapłacą za reklamę, to powiem dokładnie, można kupować samogłoski). Sukces! Przez tydzień miałam dokładnie taki różowy, jaki chciałam mieć i z żalem patrzyłam, jak coraz bardziej się zmywał.

Życie jest za krótkie, żeby nie mieć kolorowych włosów. Kupuję fiolet. A potem niebieski?

Farbowanie na fioletowo odbyło się z wielką pompą, sztab ludzi czuwał nad wszystkim: od nakładania farby po wideofilmowanie (Atelier Tomasz Adamski & Maciej Przybylak Productions) i dokumentację fotograficzną (Dagmara Kozerska Photography). Po wszystkim czułam się jak kinderpunk z dobrego domu. Mam 16 lat i uciekłam na swój pierwszy Woodstock.
Tylko, że potem było jak u Brzechwy:


Pan kucharz kaczkę starannie
Piekł, jak należy, w brytfannie
Lecz zdębiał, obiad podając
Bo z kaczki zrobił się zając.

Rozumiem siwe. Nawet zrozumiałabym niebieskie.
Ja też zdębiałam, bo moje fioletowe włosy zmyły się do zielonego na końcówkach. Zielony z końcówek nie zmył się wcale.




Ciężko i lekko jest jechać na weekend do Wrocławia, Gdańska czy Warszawy.
Lekko – bo wiadomo, że będzie fajnie. Ciężko – bo jak tu wybrać, z kim się spotkać? Rzucać kostką czy monetą?

We Wrocławiu byliśmy (Bieguni i ja) na Wachlarzu. A jak Wrocław, to może Paulina? Okazało się, że we Wrocławiu Paulina występuje w pakiecie. A i my zdążyliśmy się rozmnożyć – wystarczyło się przywitać z Agatą i Olkiem ze Sto historii – i już mieliśmy sztamę.
Wystarczyło wyjść przed teatr – czekała Paulina. I Mosak. I już jest nas siedmioro. Jak krasnoludki, w tym dwa wyrośnięte (Anka i Artur mają 1,80 wzrostu, czuję się przy nich jak przedszkolak).

Ja patrzę – a Paulina gdzieś dzwoni. I mówi mniej więcej tak:

No cześć, to my będziemy za pół godziny. To jakbyś ugotowała coś na pięć, sześć… osiem osób.

Gdzie my jedziemy? O co tu chodzi? Czy my się właśnie komuś wprosiliśmy w osiem osób do domu na obiad?






Tym kimś, kto otworzył przed nami wszystkie swoje pokoje (i balkon), nagotował cały gar spaghetti i jeszcze dał pogłaskać chomika – i to wszystko tak po prostu, jakby robiła to codziennie – była Martyna. Gdyby nie było mi głupio wklejać gifów na własnego bloga, to wyszukałabym wszystkie gify z serduszkami jakie istnieją w internecie i robiła ctrl+c, jeden pod drugim.

Co do tego, kto robił zdjęcia, ogólna zasada jest taka: jeśli na nich jestem – to Paulina. Jeśli jestem na zdjęciu z Pauliną – to nie wiem, nie każcie mi sobie przypominać.

Jest we Wrocławiu taka knajpa: Osiem Misek. Bardzo fajna zresztą, byliśmy tam następnego dnia. A piszę o tym dlatego, że my też mieliśmy osiem misek, spaghetti po bolońsku. A potem Paulina pokazała sztuczkę z trzymaniem 3 talerzy na raz, w tym jednego na udzie, balansując na jednej nodze. Zostało 7 misek.

Zdjęcie niżej: to ja i Paulina, jako bogate szmaciurskie. Ale to Mosak pił martini z cebulą, nie my!










Po obiedzie poszliśmy do portu miejskiego, gdzie zamarzyła nam się akcja jak w bollywoodzkich filmach – tam wszyscy skaczą z wagonu na wagon.
Proszę nie zawiadamiać Służby Ochrony kolei, to była zaplanowana akcja edukacyjna – my pokazujemy, czego _nie_ robić. Skakanie po pociągach może prowadzić do uszczerbku na zdrowiu, czasowej utraty wolności, a nawet utraty życia. Nie naśladujcie nas.

Nasza Noc Nadodrza trwała w najlepsze.
W którymś momencie stwierdziłam, że więcej nie piję, bo nie chcę zapomnieć.
I sądząc po zapisie rozmów, które prowadziłam z Tomaszem, w dobrym momencie przestałam. Białe wiersze piszę tylko po białym winie (pisownia oryginalna):

Mamy pasa
Psa
Border coliie
Robi szczutki
Allbo
Sztuczli
Sztuczki
Serio

Przypomnij mi zrby przeczytala to jutrl
Jutro

(Pies był naprawdę, nazywa się Aiko, rasy border collie i robi sztuczki)

Ok, więc może i wychodzi na to, że nie zwiedziliśmy Wrocławia. A może właśnie zwiedziliśmy?

Żeby nie wyszło z tego wątku tylko, że byłam, widziałam, zrobiłam, wypiłam – z tej historii da się wyciągnąć morał.
Ludzie z internetu są super. Polecam poznawanie.
Wrocław też jest super. Nie żebym tego nie wiedziała, ale teraz sobie przypomniałam.
Jeszcze raz: nie wolno wchodzić na pociągi, nawet jeśli akurat nie pędzą.






null





Dobrze, że jest takie powiedzenie tylko krowa nie zmienia poglądów, bo nie muszę się tłumaczyć, dlaczego w zeszłym roku zapierałam się przed udziałem w jakiejkolwiek konferencji dla blogerów, a w tym w ciągu dwóch miesięcy byłam od razu na dwóch (i jednym festiwalu podróżniczym).

I co? I teraz uwaga: nie mam nic przeciwko blogosferze, cieszę się, że zaczęłam jeździć na konferencje, każda mi dużo dała. Ale:

sorry, taki ze mnie leśny dziadek, wywodzę się innego blogerskiego pokolenia – ale czasami nachodzi mnie takie wrażenie, że całe te internety – nie umiem tego wyjaśnić lepiej – to nie jest prawdziwe życie.
Nie mam absolutnie nic przeciwko blogokonferencjom. Ba, mam tę umiejętność, że z każdej, nawet potencjalnie najmniej interesującej mnie prezentacji jestem w stanie wydłubać coś ciekawego dla siebie (kto wie, czy kiedyś dzięki Andrzejowi Budnikowi nie kupię drona?), ale czasem siedziałam na widowni i czułam się jak na zjeździe fizyków kwantowych – trochę absurd, bo gdzie blogosfera, a gdzie fizyka kwantowa? Język taki naukowy, problemy takie wielkiej wagi. Łatwo poczuć się pępkiem świata. A potem wychodzisz na świeże powietrze i słyszysz głos ulicy, który mówi: to są blogerzy, oni się nie myją i śmierdzą. I póki co, to jeszcze jest prawdziwe życie.

Mam nadzieję, że ta zasięgowa bańka niedługo pęknie – już wszyscy przestraszyli się postprawdy i coraz więcej w internecie mówi się o odpowiedzialności, rzetelności i etyce (może to zbieg okoliczności, ale utkwił mi w głowie taki obrazek: w Poznaniu na prezentacji Oli Budzyńskiej o sprzedawaniu produktów wszyscy siedzieli na sali, na prezentacji Zwierza o etyce w blogowaniu sporo osób wyszło)
Nie rzucę kamieniem. Mam sporo do przemyślenia. Całe szczęście, że na blogu najwięcej wypowiadam się o głupotach i o sobie – czyli na tematy, na których się znam najlepiej.

Ale z tego tortu, to pewnie kawałek bym chciała, nie?

A pewnie. Sama czekam na ten moment, kiedy odkryje mnie National Geographic, po tym jak już zgłosi się jury World Press Photo i przyzna nagrodę za całokształt osiągnięć. I tak umrę czekając, bo żyjemy w świecie, w którym od jednego do drugiego wejścia na fejsa, gdyby nie algorytmy, na Twojej tablicy pojawiłoby się 1500 newsów.
Żyjemy w świecie, w którym wyścig topiących się lodów obejrzały 4 mln ludzi. Więc nie mówcie mi, że content is the king. Content is the king, ale marketing is the kingest.

Problem w tym, że jeśli chodzi o autopromocję, lista rzeczy, których nie chcę robić jest dłuższa niż liczba rzeczy, które chcę robić. I to mi uświadamia każda konferencja poświęcona blogowaniu. I uważam tę lekcję za równie cenną.
Dlatego z każdej takiej konferencji wybieram sobie jak rodzynki z ciasta kilka myśli przewodnich i kilka wskazówek praktycznych, których się trzymam. Tak, poprawiłam hasztagi na instagramie. Tak, zaktualizowałam zakładkę współpraca. Nie, nie będę polubiać ludzi tylko po to, żeby polubili mnie z powrotem.

Nie lajki i memy. Nawet nie Janina Daily (chyba, że na żywo). To, że kiedy piszesz że jesteś w szpitalu (ach ten suspense, a ja tylko badania miałam robione), odzywa się do Ciebie mnóstwo osób. Przekuwanie znajomości zawartych w internecie w znajomości utrzymywane w życiu – to (i Ninateka) jest najjaśniejsza strona internetu.

Czy wiecie, że Marina Furdyna wcale nie ma na imię Marina (tylko Gosia)?
Czy wiecie, że pierwszy poeta blogosfery podróżniczej ubiera się na sportowo?
Czy wiecie, że Natalia ma najpiękniejszą chrypkę na świecie?
Angelika to najsłodsze 150cm, Jola jest dokładnie taka jak w internecie (vintage i z duszą – to komplement), a Paulina to po prostu swój człowiek? Mogłabym wymieniać dalej.

Prelekcje prelekcjami, afiliacje afiliacjami, ale piwo piwem i rozmowy rozmowami. Każde kolejne Transgraniczne Spotkanie Blogerów Podróżniczych w Cieszynie będę zakreślać w kalendarzu na czerwono.
Jak w każdej przydługiej przemowie, załączam podziękowania:
Organizatorom za zorganizowanie. Ze szczególnym uwzględnieniem cateringu!
Hostelowi 3 Bros w Cieszynie i miastu Cieszyn (te rogale…).
Kindze za to, że mnie namówiła.
Ance za to, że się odważyła.

A już abstrahując od Cieszyna, bo rzecz działa się w Poznaniu – Ewie, za budujące 10 minut (mało!) rozmowy.















Nigdy w życiu nie byłam bliżej założenia konta na snapchacie niż czekając na osobowy do Poznania na peronie w Lublińcu, kiedy Kinga pokazywała mi wszystkie sztuczki, jakie umie ta apka. Zamienianie twarzy znałam (Marina – bardzo Cię lubię, ale nie miejmy dzieci), ale wklejania swojego uśmiechu w pyszczek złotej rybki – nie. Bardziej cute czy bardziej creepy? – nie umiem powiedzieć.

Ok, umiem.

Creepy as fuck.

Powiem Wam, dlaczego jeszcze nie mam portfolio. Bo się boję.
Boję się, że nie będę miała zleceń. I co wtedy?
Boję się, że będę miała zlecenia. I co wtedy?

Jestem zakładnikiem statusu quo.
Niemniej, cały kwiecień intensywnie pracowałam, żeby mieć co umieścić na stronie, kiedykolwiek ona powstanie. Daj boże tylko takie pary, jak Natalia i Oskar!






A śluby i wesela takie, jak u Darii i Sławka.
Miałam ochotę zrzucić aparat, kopnąć buty na stół i iść tańczyć. I nie piszę tego, bo wypada.

Pokazuję tylko spoilery, bo jeszcze młodzi nie wszystko widzieli. Więcej, oczywiście, na stronie. Tej, której jeszcze nie ma, a która będzie (update: JEST!). Linka do portfolio nie zapomnę wkleić z wielką pompą. Będą piccolo i balony.















Mówiłam, że będą małe dzieci? No to są, tak małe, że znają góra dwie pory roku.
Fotografowanie noworodków z rodzicami, pod warunkiem że nie leżą zawinięte w płatki kwiatów na dywaniku z owczej skóry, to chyba najprzyjemniejsza z usług, jakie mogłabym świadczyć.

W ostatnim odcinku Dominika zastanawiała się, jak najszybciej wywołać poród, a dzisiaj poznajecie Michalinę. Jedyną osobę, która ma zapewnione moje fotousługi do końca życia gratis.
Tak samo jak Dominika farbowanie włosów – pasemko miało wyjść niebieskie, ale życie nauczyło nas, że farba sobie, a odcień sobie i jeśli z fioletowych włosów mogły się zrobić niebieskie, to czemu niebieskie miały by nie wyjść na zielono?

Na razie jeszcze Michalina zaczyna płakać, jak tylko biorę ją na ręce – prześledźcie sekwencję wydarzeń na ostatnim zdjęciu – ale z czasem się dotrzemy.






Czujesz, że krąg się zacieśnia, jeśli Twoja przyjaciółka z dzieciństwa i przyjaciółka z dorosłości rodzą córki, miesiąc po miesiącu.
Ja mam zamiar zrobić trolling, nic nie mówić i wyskoczyć na blogu już z gotowym dzieckiem. Kto wie, może już mamy?

Na zdjęciach Kasia z Helenką. Buzi!




Z serii: przechodziłam tamtędy 1000 razy (bardziej dokładnie, ale nadal w przybliżeniu: 1800 razy) i dopiero ostatnio weszłam: cmentarz żydowski w Płocku. Mieszkałam w okolicy 20 lat i nie weszłam ani razu. Głupio mi się zrobiło i smutno. Smutno, bo smutna historia. A głupio, bo nigdy się kirkutem nie zainteresowałam – przez 20 lat to było dla mnie miejsce, gdzie ludzie spacerowali z psem (ja nie, ale tylko dlatego że mieszkałam blok dalej) i gdzie podobno widać kości (nie widać).
Bałam się trochę, bo nie wiedziałam, ile nasprejowanych napisów żydzi do gazu zastanę. Co się okazało? Albo ludzie jednak mają szacunek, albo ktoś tam na bieżąco dba. Było porządnie, ani jednej puszki po piwie.





Dobre strony tego, że ma się męża: święta można spędzać na dwa domy.
W naszym przypadku, na dwa domy na raz – nasze rodziny mieszkają 10 minut jazdy samochodem od siebie.
Już nie mówię, że to dwie różne okazje do zdjęć, ale przede wszystkim dwie różne atmosfery: w jednym domu na przykład jest dużo ludzi, w drugim mało. W jednym domu jest alkohol, w drugim nie. W jednym domu nie ma rzeczy tak niesmacznych, które nie nadawałyby się do omówienia przy stole, w drugim – trochę więcej powagi. Co ciekawe, to nie ma nic wspólnego z procentami.

Dobrze, że nie muszę wybierać, który dom wolę.






















Niby nie powinno się jeść na 3 godziny przed snem, ale zawsze można nie iść spać.
Mamy nowe miejsce w Poznaniu! Nocny Targ Towarzyski.

Nocny targ. Jedzenie i muzyka.
Na terenach należących do PKP.
Jest barber i tatuażysta, są kolorowe światełka.

I cóż, że to już było? Przyznaję, że widzę pewne podobieństwa do Nocnego Marketu, który wystartował w zeszłym roku w Warszawie – ale to nie znaczy, że my też nie możemy mieć swojego odpowiednika modnej miejscówki. A zresztą, nasza jest naszejsza bo odbywa się w prawdziwej hali, do której wjeżdżają prawdziwe pociągi, sama widziałam.

Doszliśmy do momentu, w którym naprawdę nie wiem, co wybierać w letni piątkowy/sobotni wieczór: Kontenery? Nocny Targ Towarzyski? Któreś z miejsc nad Wartą? Inne (jakie)? Piątek już pojutrze, pomóżcie wybrać!










W kategorii: wyjazdy długodystansowe: gdyby ktoś jeszcze nie wiedział (rozgląda się), byliśmy w jednym z bardziej dla nas egzotycznych miejsc na świecie – w Japonii. Pilot już na blogu (klik), kolejne odcinki w przygotowaniu.
I chyba już mogę zdradzić, że na listopad kupiliśmy bilety do Nowej Zelandii?

A na razie lato. Truskawki i długie wieczory. Teraz to się dopiero zacznie.


Written by Nieśmigielska - 31/05/2017